Jak przestałam być więźniem swojego telefonu

Jak przestałam być więźniem swojego telefonu

Zdarzyło Wam się kiedyś oddzwonić do kogoś, a może zbyt późno odebrać połączenie, i na dzień dobry usłyszeć w słuchawce telefonu: co nie odbierasz?! Mi się zdarzyło.  I o ile za pierwszym razem byłam po prostu zaskoczona tą pretensją, tak przy kolejnych razach zaczęłam czuć już złość słysząc takie słowa. Przecież to, że ktoś dzwoni, nie znaczy, że muszę mieć czas lub chęci na rozmowę. Przecież mogę być akurat zajęta.
I niby każdy z nas to wie, że ma swoje życie, że czasem jest zajęty a czasem nie słyszy telefonu, a jednak denerwujemy się, kiedyś ktoś od nas nie odbiera.
Zaczęłam zastanawiać się – dlaczego tak się dzieje?
Czy aż tak bardzo jesteśmy uzależnieni od swoich telefonów, że zawsze mamy je przy sobie?
Jak to możliwe, że jeszcze kilka lat temu telefon był tylko na kablu, a teraz złościmy się, że ktoś odebrał telefon dopiero po trzecim sygnale?

Tak nie będzie! – powiedziałam sobie i postanowiłam przypatrzeć się swoim zachowaniom.

Telefon nie będzie miał nade mną władzy!

Czy to zdanie “telefon nie będzie miał nade mną władzy” nie brzmi Wam dziwnie? Dla mnie brzmi bardzo dziwnie i przerażająco.  A jednak! Kiedy przyjrzałam się swoim nawykom, okazało się, że telefon mam cały czas przy sobie. Bez względu czy idę z psem na spacer, oglądam z mężem film, leżę w łóżku – cały czas mam przy sobie telefon z włączonym internetem. Co kilka minut podnoszę klapkę mojego telefonu i sprawdzam powiadomienia, jakie wyświetlają się na jego ekranie. I za każdym razem dochodziłam do wniosku, że to nic ważnego.
Nic ważnego – a jednak sprawiało, że sprawdzałam co to.

Telefon miałam zawsze tak bardzo przy sobie, że dzwoniący lub piszący do mnie ludzie przyzwyczaili się do tego, że w przeciągu chwili odbiorę połączenie lub odpiszę na wiadomość.

Przyglądając się temu, jak bardzo przywiązaliśmy się do posiadania blisko siebie telefonu, postanowiłam, że czas uwolnić się z jego niepozornych szponów. Doszłam do wniosku, że nie chcę, aby ktoś miał do mnie pretensje za to, że jestem zajęta, że skupiam się w tym momencie na czymś innym, choćby tym czymś było oddawanie się przyjemnościom.
Stopniowo zaczęłam ograniczać moje przywiązanie do telefonu.

 

Idąc spać – wyłączałam internet.
Każdy dźwięk powiadomienia na telefonie sprawiał, że przekręcałam się na drugi bok, aby sięgnąć po telefon i zobaczyć kto napisał. Czułam się w jakimś dziwnym obowiązku napisać tej osobie, że już śpię i porozmawiamy jutro.
Skąd ten obowiązek? Przecież jest późno, mam prawo spać! – Zastanawiałam się.

 

Wychodząc z psem na spacer – wyłączałam internet.
Kiedy Lupo była mała, lubiłam mieć przy sobie telefon. Nigdy nie wiedziałam, czy nie będę potrzebowała ściągnąć Dawida na dwór, aby pomógł mi z psem. Czułam się bezpieczniej wiedząc, że mam przy sobie narzędzie, które pozwoli mi się szybko skontaktować z mężem.

 

Będąc na zakupach – wyłączałam interent.
Pamiętam, jak często będąc na zakupach spożywczych, ja reagowałam na każdy dźwięk telefonu – odpisywałam na wiadomości i wszelkie powiadomienia. Jeśli ktoś właśnie dzwonił – nie było problemu, odbierałam. Raz miałam połączenie w sprawie e-booka: Oszczędzaj dzięki uważności i życiu wolniej. Pół godziny snułam się po sklepie za moim mężem, prowadząc rozmowę.
Tego dnia, na tych zakupach – byłam całkowicie zbędna!

 

Uzmysłowiwszy sobie jak bardzo telefon stał się nieodłączną częścią mojej codzienności, doszłam do wniosku, że tak nie może być! Nie mogę nosić go wszędzie ze sobą w obawie, że stanie się “coś strasznego” i nie odpiszę na jakąś wiadomość lub nie odbiorę połączenia.
I nie może być tak, że w telefonie będę miała tak bardzo ważne rzeczy, że będę bała się je utracić!

Stopniowo zaczęłam eliminować telefon z mojej codzienności.

Idąc spać – już nie wyłączałam internetu – zostawiałam telefon w salonie, pozwalając sobie odpocząć od niego, od świata, od bodźców i przygotować się do snu.

Jadąc na zakupy czy wychodząc z psem na spacer – zostawiałam telefon w domu. Tych kilka minut poza zasięgiem nie mogły przecież negatywnie wpłynąć na mój świat.

Aż doszło do tego, że spędzając czas sama ze sobą – zaczęłam świadomie, z miłości do siebie wyłączać internet.

To był mój czas dla mnie. Mój czas na książkę, na przemyślenia, na spokój i relaks. To był mój czas z książką, i to ja podjęłam decyzję, czy chcę, aby w tym momencie mi przeszkadzano, czy nie. Nie los ją podjął, tylko ja.

Nareszcie to ja zaczęłam decydować, czy chcę aby mi przeszkadzano, czy nie. Czy chcę teraz rozmawiać, czy nie.

Aż pewnego dnia zgrałam wszystkie zdjęcia na dysk zewnętrzny i zresetowałam ustawienia telefonu.

Straciłam wszystkie wiadomości i aplikacje.

Zaczęłam od zera.

 

Telefon to tylko narzędzie.

Przedmiot.

Rzecz, która daje możliwość.

Daje możliwość.

Nic więcej,

Odkąd telefon przestał być dla mnie najważniejszy, odkąd przestałam go nosić wszędzie ze sobą, zyskałam przestrzeń.

Zyskałam przestrzeń do pracy, kontemplacji, szaleństwa. Zaczęłam dostrzegać więcej rzeczy wokół mnie i wewnątrz mnie. Przestałam mieć wyrzuty sumienia na widok niedobranego połączenia czy nieodczytanej wiadomości.

7 zasad: Jak żyć wolniej na co dzień + PDF

7 zasad: Jak żyć wolniej na co dzień + PDF

Od dawna piszę Wam moje przemyślenia, które powstały w czasie życia wolniej. Takie urywki, wnioski z lekcji jakie przyszło mi odrobić od losu. Opisuję Wam zmiany, jakie wprowadziłam do naszej codzienności, decyzje, które podjęłam i ich konsekwencje. Ale właściwie nigdy nie powiedziałam Wam co sprawia, że żyję wolniej. Czym właściwie jest to moje wolniej.
Dlatego dziś właśnie o tym będzie – o czynnościach, które pomagają mi osiągnąć spokój.

 

Czynności, które pomagają żyć wolniej

 Czasem kiedy patrzę na moje życie – chce mi się śmiać z jego absurdu. Moje życie kompletnie nie wygląda tak, jak je sobie zawsze wyobrażałam. Ale nie na darmo mówi się: chcesz rozśmieszyć Boga, to opowiedz mu o swoich planach. Z drugiej strony, kiedy tak analizuję przeszłość, to widzę, że od zawsze w moim życiu były te wolniejsze chwile, choć nie zdawałam sobie z tego sprawy.
Aż do niedawna…

1. Wstawaj wcześniej

 Wstawaj wcześniej niż musisz i wstawaj przed innymi – tego nauczył mnie mój tata.
I bynajmniej nie chodzi o to, aby mieć pierwszeństwo w kolejce do łazienki. Chodzi o ciszę, która wtedy panuje i brak pośpiechu. O możliwość obudzenia ciała i umysłu.
Nie uważacie tego za niezły paradoks, że kiedy dzień dopiero budzi się do życia, my (najczęściej) zaczynamy go pełną parą?
Za oknem świt. Niebo ma jeszcze blado niebieski kolor, słońce dopiero dociera do chmur, aby móc się przez nie przebić i powitać nas promieniami. Nawet ptaki dopiero budzą się do życia. A my? Co robimy? Wstajemy już spóźnieni i każdą czynność wykonujemy z zegarkiem w ręce sprawdzając, ile czasu pozostało nam do wyjścia.

A przecież dzień dopiero wstaje. 

Powolne poranki są dla mnie bardzo ważne. Choć przygotowuję się wtedy do dnia i obowiązków, poranek to mój czas dla mnie. Moment, kilka minut, które nastroją mnie na następne godziny.

Wiem, że jeśli teraz wypełnię swój umysł dobrymi emocjami i spokojem – dużo łatwiej będzie mi zachować równowagę w dalszej części dnia.

W ciszy przyglądam się światu przez okno. Patrzę na niebo i zastanawiam się jaka będzie dziś pogoda.

Spoglądam też na szklany blok na przeciwko mojego i w zdumieniu obserwuję odbijające się w nim pomarańczowe słońce.

I choć są to rzeczy kompletnie bez znaczenia – robię to. Powoli. W ciszy. Budząc się razem z dniem.

Dopiero po kilku minutach spędzonych sama ze sobą – włączam cicho radio. To znak, że czas rozpocząć dzień.

2. Spaceruj

Niektórzy zalecają aktywność fizyczną, aby oczyścić umysł. I niby mają rację, choć osobiście strasznie nie lubię tego sformułowania: aktywność fizyczna. Kojarzy mi się ona z zaleceniami lekarza, z wysiłkiem, obowiązkiem. Z czymś, co bezwzględnie, stanowczo muszę wykonać. Ale na co dzień, mając tak wiele rzeczy do zrobienia, ja nie chcę kolejnego obowiązku. Nie chcę kolejnej presji i wyrzutów sumienia, że mój wysiłek nie był zbyt duży, zbyt owocny. Chcę spokoju. I właśnie ten spokój osiągam na spacerach.

Biorę wtedy ze sobą Lupo, naszego psa, i po prostu spaceruję – bez celu, bez określonego czasu, bez telefonu, bez narzuconego rytmu. Po prostu wychodzę na dwór przewietrzyć umysł i poczuć nową energię.

Czasem stoję w jednym miejscu tyle czasu, ile Lupo potrzebuje aby obwąchać teren. Czasem powoli stawiam kroki powtarzając sobie: praawa, leewa, praawa, leewa.

Obserwuję chmury, ludzi, samochody. O niczym nie myślę. Tylko patrzę. Nie oceniam.

A kiedy męczy mnie jakiś problem – odchylam do tyłu głowę, biorę głęboki wdech, wyginam się wystawiając na przód klatkę piersiową i odchylając ramiona, i oczyszczam myśli. Czuję się wtedy tak, jakby ktoś wysypał na gazetę, którą właśnie czytam, makaron. Za pomocą wiatru i promieni słońca odgarniam go wtedy z kartek, aby móc spojrzeć niezmąconymi myślami na interesujący mnie temat.

Przestrzeń i natura potrafią niesamowicie ukoić myśli. A sam spacer, dodatkowo pobudza ciało i umysł do kreatywności. Do pracy i do wysiłku – do działania, ale bez narzuconej na siebie presji. To jest trochę tak, jakbyśmy z każdym krokiem zostawiali problem za sobą. Aż w końcu wracamy do domu o kilka złych myśli lżejsi.

Taki spacer praktykowałam także będąc w pracy. Robiłam wtedy rundkę po firmie lub wokół niej. Na chwilę zmieniałam otoczenie, aby móc z nową energią spojrzeć na zmartwienie.

3.  Notuj i nastawiaj budziki

Lubię ten stan, w którym nic nie zaprząta moich myśli. W którym nie muszę przypominać sobie i zastanawiać się.

Przypomina mi się wtedy jeden z odcinków Atomówek, w którym pewien złoczyńca wgryzał się w głowy ludzi i wysysał z nich ważne informacje. Pewnego razu potwór trafił na burmistrza miasta i… – potwór zginął. Głowa burmistrza była całkowicie pusta, więc potwór karmił się niczym.

I właśnie ten “pusty” stan lubię, kiedy myślę o obowiązkach.

Dobra organizacja pracy potrafi zdjąć z naszych barków ogrom zmartwień i udręk.

Kiedy pracowałam w firmie, często przychodziłam do biura jedną lub dwie godziny przed innymi. Zaczynałam wtedy dzień od sprawdzenia poczty, czy przypadkiem ktoś nie wysłał mi kolejnego zadania, i spisywałam wszystkie dzisiejsze obowiązki na kartce.  Dzięki temu, o każdej porze służbowego wiru wiedziałam, co muszę zrobić i która z tych rzeczy jest najważniejsza. Kiedy dochodziły mi nowe zadania – dopisywałam je na listę.

Nie chciałam o niczym pamiętać. Wolałam zapisać i wrócić do tematu w momencie, w którym skończę obecne zadanie.

Następnego dnia spoglądałam rano na moją kartkę i bez zastanawiania się wiedziałam, co dziś muszę zrobić.

Spisywanie zadań nie tylko ściągało ze mnie nie tylko obowiązek o pamiętaniu wszystkiego, ale także stres i nerwy z tym związane. Dzięki notatkom wystarczył jeden rzut oka na kartkę i już wiedziałam co dalej. To oszczędzało też mój czas.

Niektóre czynności wymagały ode mnie działań o konkretnej porze – dla takich zadań nastawiałam budzik. To była moja kolejna metoda na to, aby nie zaprzątać sobie myśli zadaniami do zrobienia i nie dokładać sobie stresu, że o czymś zapomnę.

Zasadę “notuj i nastawiaj budzik” stosuję także w domu.

Dla cyklicznych czynności, takich jak na przykład zmywanie naczyń czy wyjście z psem – nastawiam budzik.

Nigdy nie chcę mi się zmywać naczyń tuż po obiedzie, a za razem lubię, kiedy zlew jest pusty, kiedy Dawid wraca do domu. Trzydzieści minut przed końcem jego pracy dzwoni mój budzik. Dzięki temu przez cały dzień nie muszę pamiętać o naczyniach, nie dokładam sobie stresu związanego z pamiętaniem zobowiązania, które na siebie nałożyłam, tylko oddaję się swoim zadaniom a budzik przypomina mi, że to już czas.

pobierz PDF

Historia powstania zapachów wolnowolniej

Historia powstania zapachów wolnowolniej

Znacie ten kawał, w którym profesor ustnie egzaminuje swoich studentów i zażenowany ich brakiem wiedzy odwraca się do okna, patrzy w dal i mówi sam do siebie: a może by tak rzucić to wszystko i wyjechać w Bieszczady?

W moim życiu był właśnie taki etap, w którym każdego dnia czułam się coraz słabsza, jakby codziennie, kawałek po kawałku, ktoś rozbierał mnie z energii. Miałam dość sztucznych problemów, wymyślonych pretensji, krzyków i pomówień. A najgorsze w tym wszystkim było to, że to była moja codzienność – to było moje życie, moja norma. A na domiar złego – zmęczenie oraz rozdrażnienie jakie towarzyszyło mi w tygodniu, zaczęło przekładać się na moje samopoczucie także w weekendy.  Na czas, który przeznaczony był tylko dla mnie i mojego męża.
W pewnym momencie doszło do tego, że każdego piątku, gdy tylko kończyłam pracę – uciekałam poza miasto. Uciekałam do miejsca, które było wolne od ludzi, od problemów, od negatywnych emocji. 
Zaczęłam uciekać w naturę.  

Zapachy zrodzone z potrzeby myśli i ciała

Przez cały weekend potrafiłam spacerować po lesie, siedzieć na skarpie nad rzeką albo leżeć bezczynnie na hamaku wsłuchując się w trel ptaków. 

Spokój, jaki w najcięższych chwilach mojej codzienności czerpałam z natury, postanowiłam zamknąć w słoiczkach, aby móc w każdej chwili wrócić zmysłami do miejsca, w którym wracałam do siebie.   

Pierwszy zapach wolnowolniej (#lepiejmi) powstawał przez kilka miesięcy i, jak na ironię, wymagał ode mnie najwięcej energii.  Dokładnie tej energii, której tak bardzo wtedy potrzebowałam, której było mi tak bardzo brak.  

Siedząc w swoim miejskim mieszkaniu, ukryta pośród warszawskich bloków, zastanawiałam się – czego ja teraz potrzebuję? Czego potrzebują moje ciało i myśli? Za czym tak bardzo tęsknię? Co takiego jest na wsi, czego nie mam w mieście? Co sprawia, że tam czuję się lepiej i uciekam tam każdego piątku?   

I wtedy zrozumiałam – to na wsi, otoczona nieoceniającą mnie naturą, otoczona dźwiękiem, w którym nie ma pretensji ani krzyków – dochodzę do siebie, nabieram energii do działania, uspokajam się i wyciszam. To właśnie na wsi biorę głęboki wdech i chłonę zapachy wolności.  

To tam lepiej mi.   

Rozkochana w tym uczuciu i emocjach, jakie budzi we mnie wieś, zaczęłam się jej uważniej przyglądać.
Spacerując boso po ogrodzie nachylałam się nad różnymi roślinami, wąchałam je i dotykałam. Niektóre rośliny były twarde, szorstkie, chropowate. Inne – delikatne i kruche ale bardzo mocno trzymały się swoich łodyg. To było dla mnie fascynujące.  

Reakcje mojego organizmu na konkretne zapachy próbowałam odczytywać przez pryzmat samej rośliny, tego jaka ona jest. Czy to co ja czuję – jest podobne do samej rośliny?   

Zafascynowana zapachami z ogrodu i sąsiadującego z nami lasu, zaczęłam czytać o leczniczym działaniu olejków. Okazało się, że rozmaryn i trawa cytrynowa to jest dokładnie to, po co każdego piątku przyjeżdżałam na wieś.   

Rozmaryn działa odprężająco i pomaga się zrelaksować, wyciszyć.  

Trawa cytrynowa – dodaje energii i pobudza kreatywność, poszukiwanie nowych rozwiązań.   

Łącząc te dwa olejki otrzymałam zapach, który uspokaja ciało, wycisza myśli, blokuje negatywne bodźce z zewnątrz, aby móc skupić się na obecnej chwili i mieć energię do (zmiany swojego) życia.  

Następne zapachy, które pojawiły się w sklepie wolno wolniej, zostały przygotowane z dużo większą świadomością.  

Znałam już właściwości poszczególnych olejków i wiedziałam, jaki efekt chcę uzyskać łącząc poszczególne olejki ze sobą.  Ale przede wszystkim – byłam dużo bardziej świadoma potrzeb mojego organizmu w konfrontacji z codziennymi zdarzeniami.   

Zapach #spokojniemi 

Przyglądając się sobie i swoim emocjom, wiedziałam już jak reaguje mój organizm, kiedy napotykam problem, którego nie jestem w stanie przez długi czas rozwiązać lub kiedy muszę pracować z osobą, która powoduje we mnie niepokój, dyskomfort, nasza energia jest zaburzona.   

Lawenda działa na organizm wyciszająco.  

Kiedy nie możemy zasnąć, jesteśmy zbyt pobudzeni lub poddenerwowani, zaleca się posmarowanie skroni olejkiem z lawendy.   

Jednak lawenda sama w sobie jest bardzo intensywna. Z cała moją miłością do natury, nie wyobrażałam sobie jak mogłabym jej użyć w środku miasta, dźwięku klaksonów, silników samochodowych i krzyków. Poza wyciszeniem ciała, potrzebowałam jeszcze uspokoić myśli, odciąć się od drażliwych bodźców. 
Olejek z jodły przenosił mnie wtedy do lasu, miejsca, w którym nikogo oprócz nas nie ma. A olejek z grejpfruta – dodawał słodko-kwaśnej nuty wprowadzając nas w dobre wibracje.  

To był dokładnie ten zapach, kiedy z lampką wina siedzisz z ukochaną osobą przed telewizorem, oglądając piątkowy megahit. Nieważne co wtedy leci, nieważne, że oglądałaś to już trzydzieści razy – tak Ci jest najlepiej – w tej chwili, z tą osobą, tu i teraz. Czujesz się szczęśliwa i bezpieczna. Spokojnie.

Zapach #dobrzemi 

Ale czasem są takie chwile, kiedy chcesz odzyskać spokój zamknięta w sobie. Kiedy ilość myśli jest tak bardzo przytłaczająca, że druga osoba robi już tłum. Jej obecność, gesty, oddech – w tym momencie to wszystko  jest dla Ciebie za dużo. Potrzebujesz pobyć sama – odnaleźć siebie. Potrzebujesz odzyskać równowagę ze swoim życiem i myślami. 

Zapach #dobrzemi jest właśnie zapachem spokojnego spaceru po lesie. Chwilą, w której nic prócz Ciebie nie ma znaczenia. 

Nie ma rozpraszaczy, nie ma zbędnych kolorów, słów ani dźwięków. 

Jesteś tylko Ty i natura. 
I słońce, które przebija się gdzieś między koronami drzew tworząc świetliste refleksy. 

Nagle dostrzegasz paproć rosnącą gdzieś obok dębu. Obgryzione i powalone przez bobry drzewo, chyba młodą brzozę. W sumie, myślisz sobie, nic dziwnego, że wybrały sosnę. Drzewa iglaste są żywiczne, dużo trudniej takie drzewo ściąć za pomocą własnych zębów. 

I nagle myślisz sobie – natura jest niesamowita. A Ty jesteś jej niesamowitą częścią! 

Zapach #wolnowolniej 

Tworząc świeczki oraz woski wolnowolniej, postanowiłam stworzyć zapach, który nie będzie rozwiązywał żadnego problemu! Który nie będzie ani na zmęczenie emocjonalne, ani fizyczne. Doszłam do wniosku, że w mojej kolekcji powinien znaleźć się zapach, który zatrzymuje czas i sprawia, że jeszcze bardziej kochamy nasze życie! Zapach szczęścia, radości, wolności i poczucia bezpieczeństwa. Zapach beztroski. 

Zapach spaceru wzdłuż polnej drogi, gdzieś między świerkami, włośnicą zieloną, chabrem i żółtlicą drobnokwiatową, która, och, za każdym razem szalenie rozczula mnie swoimi malutkimi płatkami. 

Postanowiłam, że stworzę jeden taki zapach, który sprawi, że gdziekolwiek będziemy – poczujemy się jak w domu. Poczujemy się jak osoby wolne – wolne od presji, zasad i bon tonu. Poczujemy się jak osoby wolne! Bez ograniczeń i obowiązków. 

Postanowiłam stworzyć zapach, który odzwierciedli radość, błogość i poczucie bezpieczeństwa. 

Jakby jutra miało nie być. 

Tworzenie zapachów nie jest wcale taką prostą sprawą. 

Chcąc stworzyć zapach, który nie tylko będzie piękny, ale będzie także we właściwy sposób rozwiązywał nasze problemy, będzie oddziaływał na nasze ciało i zmysły w oczekiwany sposób – wymaga od nas, ode mnie, wyzbycia się swoich preferencji, odsunięcia na bok myśli o tym co modne. 

Wciąż nie mogę pogodzić się z tym, że lawenda mimo, iż zapachem idealnie pasuje do pieprzu, tak patrząc na właściwości obu olejków – zaprzeczają sobie. Lawenda działa uspokajająco, relaksująco, natomiast olejek z pieprzu pobudza nasze ciało do działania, do walki, do wysiłku. 

Ale o to właśnie chodzi – o poznanie natury w taki sposób, aby umieć z nią żyć, rozumieć ją, czerpać z niej to co najlepsze. Wszak fundamentem każdego związku jest poznanie drugiej strony i zrozumienie jej… 

Do 22.03.2021

trwa przedsprzedaż nowych zapachów wolnowolniej!
Kup w przedsprzedaży i zapłać mniej <3

Tatuaż w ciemno – co to jest i dlaczego się na niego zdecydowałam!

Tatuaż w ciemno – co to jest i dlaczego się na niego zdecydowałam!

Kiedy myślę o sobie, na pewno nie powiedziałabym, że jestem dziewczyną, którą ciągnie do tatuaży. Właściwie, mój stosunek do tatuaży jest taki sam, jak do mieszkania w Warszawie i relacji z innymi ludźmi – jeśli mamy się spotkać, to tu blisko mnie, bo centrum to już dla mnie za daleko. Musiałoby to być dla mnie coś naprawdę bardzo ważnego emocjonalnie, abym znalazła się po drugiej stronie mostu Poniatowskiego. O Siekierkowskim już nawet nie chcę wspominać.

I może właśnie to emocje oraz relacje są tu kluczem do wszystkich drzwi. Do zrozumienia – dlaczego zdecydowałam się na tatuaż i to na tatuaż w ciemno.

Czym jest tatuaż w ciemno i dlaczego się na niego zdecydowałam

Wyobrażacie sobie mieć na swojej skórze coś, co zostanie z Wami już na zawsze a… efekt czego zobaczycie dopiero na sobie? Mi takie coś nawet nie przyszło do głowy!
Nie powiem, że “zawsze byłam przeciwna” tatuażom, bo to nieprawda. Tatuaże są dla mnie neutralne. Może to kwestia środowiska, w jakim się wychowałam, a może samego mieszkania w dużym mieście. Wszak już w szkole podstawowej mój nauczyciel od języka angielskiego miał na sobie tatuaże i nie budziło to niczyich emocji. Można powiedzieć, że jako dziecko byłam z nimi oswojona. Ale nigdy nie czułam potrzeby posiadania tatuażu na sobie.

Aż do pewnego dnia!

Aż do dnia, w którym na instagramie wyświetlił mi się profil Kariny @karina.miko.
Kiedy tylko zobaczyłam jej prace – serce zabiło mi mocniej. Jak wtedy, kiedy spotykasz się z pewnym chłopakiem na odległość, i tuż po usłyszeniu gwizdka konduktora, tuż po nadaniu sygnału dźwiękowego Rp 11 “wsiadać”, widzisz jak on pierwszy raz wypowiada słowa “kocham cię”, a ty tego nie słyszysz. Ale ze łzami w oczach i zaciśniętym od wzruszenia gardłem, bez dźwięku krzyczysz “ja ciebie też!!!!”, choć osoba, do której kierujesz słowa, oddala się coraz szybciej i szybciej, aż przestajesz ją widzieć. 
Od tej chwili radość i euforia mieszają się razem ze strachem i niepewnością.
Tyle słów nie zostało jeszcze wypowiedzianych…

Kiedy zobaczyłam prace Kariny – wiedziałam, że to jest ona. Wiedziałam, że to jest ten człowiek, który zrozumie. Który połączy wszystkie  moje porozrzucane kropki i stworzy z nich jeden obraz.

Tylko co by to miało być?

Wtedy zobaczyłam, że Karina tworzy tatuaże w ciemno.
Tatuaże na podstawie wierszy i długich rozmów gdzieś w kącie śródmiejskiej kawiarni.

Zaintrygowało mnie to.
Ale jak to tak? – zastanawiałam się. Jak to możliwe, że opowiadasz komuś swoją historię albo rozmawiacie o zupełnie przyziemnych rzeczach, i ten ktoś, na podstawie samej rozmowy z tobą, tworzy tatuaż, który przedstawia ciebie? Który zostanie z tobą na całe życie, a ty go wcześniej nawet nie zobaczysz?!

Napisałam wtedy do Kariny.
Napisałam jakie mam lęki i obawy z tym związane.
A co jeśli historia obierze smutny bieg? A co jeśli taką mnie odbierze? Co jeśli uzna, że we mnie jest dużo bólu?  Nie chcę tatuażu pełnego goryczy. Nie chcę codziennie widzieć, że mam przed sobą twardy orzech do zgryzienia. Nie chcę złych emocji.
Karina nie odpisywała, a ja pisałam dalej.
Trochę tak, jakbym pisała w eter, bo w jednej z relacji na instagramie K# napisała, że odpisze dopiero za kilka miesięcy.

Nagle Karina napisała, że poprzez tatuaże stara się zobaczyć w ludziach to, co jest dobre. Zobaczyć miłość, dobro, wrażliwość.

I wtedy napisałam jej, że chcę się umówić na tatuaż w ciemno.
Ale kawiarnie były zamknięte.

Umówiłyśmy się na konkretną datę i konkretny termin tatuażu bez konkretnej rozmowy. Bez spotkania się na żywo, bez poznania siebie.

Kiedy siedziałam na czarnej, skórzanej kanapie w poczekalni (a może salonie?) studia, będąc wśród tylu ludzi czekających na swoją kolej, czułam, że ja tam nie pasuję, choć miejsce zostało stworzone jakby dla mnie. Stara kamienica, wysokie sufity, drewniany parkiet na podłodzie i otwarci na innych ludzie, i psy wolno biegające po studio, podchodzące, dające się głaskać, kochać i przelewać na siebie towarzyszący mi stres.
Siedząc tam zastanawiałam się – co ci ludzie sobie o mnie myślą?

Ale ja tego potrzebowałam!

Potrzebowałam choć raz przestać wszystko kontrolować, zamartwiać się, układać. Potrzebowałam tego, aby móc puścić tak mocno zaciśnięte pięści poczucia bezpieczeństwa i kontroli sytuacji. Aby wyjść przed maminą spódnicę i stawić czoła wrażliwemu światu, który nawet nie zdaje sobie sprawy z mojego istnienia.

Czasem, kiedy chcemy zacząć na nowo i dodać sobie siły, w pierwszy pracujący dzień nowego roku zapisujemy się do fryzjera, chcąc fizycznie zaakcentować naszą przemianę. Nasz pierwszy krok ku.
I ja właśnie tego potrzebowałam. Potrzebowałam zrobić coś, co zaakcentuje mój nowy rozdział życia – niepewność, a za razem gotowość na to, co przyniesie los. Gotowość na zaufanie i na jakoś to będzie! Gotowość na odpuszczenie wszelkiego “musisz”.

 

Tatuaż w ciemno dał mi jeszcze coś.

Któregoś razu, rozmawiając ze znajomą z czasów studenckich, usłyszałam, że nie spodziewałaby się po mnie rodzaju muzyki, której słucham. Że to jej do mnie nie pasuje.
Parokrotnie spotkałam się z sytuacją, w której ktoś miał o mnie błędne zdanie, opinię. Ocenił mnie na podstawie tego, że się nie znamy.

Karina widziała w ludziach to co dobre. Mówiła, że tylko takie tatuaże robi.
Byłam ciekawa, co pozytywnego powie o mnie człowiek, który mnie nie zna. Co zobaczy dobrego w smutnej historii.

Kiedy Karina skończyła robić tatuaż i pokazała mi go – popłakałam się ze wzruszenia.
To była miłość w najczystszej postaci!
Połączenie dwóch światów i jednej miłości. 

Zobaczyła to co dobre w smutnej historii. 

Opiekuj się nią.

Pielęgnacja skóry twarzy glinką + ebook!

Pielęgnacja skóry twarzy glinką + ebook!

Moja przygoda z pielęgnacją skóry twarzy glinką zaczęła się pod koniec studiów.  Kompletnie zielona, niczym zielona glinka, uległam modzie i poddając się presji koleżanek, postanowiłam pójść do kosmetyczki na zabieg oczyszczania skóry twarzy. Nie miałam wtedy poważnych problemów ze skórą. Nie spodziewałam się żadnych spektakularnych efektów. Ot, to miała być zwykła wizyta, zaspokojenie ciekawości, pozwolenie sobie na odrobinę luksusu i ekstrawagancji. Nie przypuszczałam wtedy, że niewinna, kilkuminutowa wizyta u kosmetyczki zakończy się wieloma latami walki o przywrócenie normalnego wyglądu mojej skóry, licznymi wizytami u dermatologów i… – będzie początkiem mojej przygody z naturalną pielęgnacją.

Będąc wtedy na praktykach w Wieliczce, przecudowna Kierownik laboratorium fizykochemicznego poleciła mi zastosować glinkę.
Jeszcze tego samego dnia, po zakończeniu praktyk, udałam się na Krakowski Rynek, aby kupić swoją pierwszą maseczkę z glinki!

 

Naturalna pielęgnacja skóry glinką

Do dziś pamiętam stres i emocje, które towarzyszyły mi w czasie kupowania swojej pierwszej glinki. Ach, i nie wspomniałam Wam o najważniejszym – nie wiedziałam wtedy, że występują różne rodzaje glinek! Kiedy weszłam do sklepu i zobaczyłam ten ogromny wybór – dostałam wypieków na buzi. Na sklepowej podłodze spędziłam dwie godziny czytając o właściwościach poszczególnych glinek.
Koniec końców zdecydowałam się wtedy na białą glinkę.

I choć od tamtego zdarzenia minęło przynajmniej osiem lat, mój romans z glinką trwa do dziś; choć dziś – nie ograniczam się już do jednej, białej glinki. Dziś przyglądam się potrzebom mojej skóry i sięgam po tę, która  w największym stopniu jest w stanie jej pomóc. Zwracam także uwagę na właściwości glinki takie jak zdolność do pochłaniania wody i konsystencja po kontakcie z wodą. Nie każda glinka rozpuszcza się w wodzie tworząc gładką papkę. Aby zastosować ją w postaci maski, potrzebna jest inna glinka, która scali mieszaninę.

Często w Internecie można znaleźć przepisy na maseczki z glinki, w których do scalenia składników i nadania im papkowej konsystencji wykorzystuje się olej/tłuszcz. 

Ja do takiego połączenia składników jestem sceptycznie nastawiona, choć nigdzie nie znalazłam wiarygodnej informacji mówiącej o tym, aby olej w połączeniu z glinką był dobry lub zły. 
Moją wątpliwość w stosowaniu tłuszczu w maseczkach z glinki budzi fakt, że składniki zawarte w glinkach nie rozpuszczają się w tłuszczu (ani wodzie) a sam tłuszcz może powodować barierę do wchłaniania się przez skórę innych składników.
To właśnie dlatego do tłuszczu dodaje  się humektany (substancje nawilżające), a samą  skórę wcześniej traktuje się hydrolatem, tonikiem lub samą wodą – aby umożliwić składnikom zawartym w tłuszczu dotarcie do następnych warstw skóry.

Moja pielęgnacja skóry twarzy glinkami

1. Mycie twarzy
Twarz najczęściej myję zieloną glinką. Wysypuję dosłownie jej szczyptę na dłoń i łącząc ją z wodą myję twarz tak, jak myje się skórę twarzy mydłem. Konsystencja mojej mieszanki jest bardzo wodnista i w żadnym wypadku nie przypomina papki na maseczkę. Można powiedzieć, że woda, którą będę myć buzię, jest zabrudzona glinką.

2. Peeling
Raz w tygodniu poddaję skórę twarzy peelingowi z czerwonej glinki. Jednakże ze względu na swój bardzo intensywny kolor oraz rzadką konsystencję mieszanki – peeling wykonuję w czasie kąpieli w wannie.
Co ważne: po takim peelingu niezwłocznie po kąpieli trzeba umyć wannę :)

3. Maseczka
Choć popularna jest maseczka z glinki zielonej, najczęściej wykonuję maseczkę mieszając różne glinki ze sobą, np. glinkę białą z czerwoną lub stosując glinkę żółtą. Ze względu na intensywne zabarwienie glinek – maseczki również zakładam będąc w wannie.

 

Moja skóra twarzy jest naczynkowa oraz bardzo delikatna, dlatego w swojej pielęgnacji wykorzystuję głównie glinkę czerwoną. 

Naturalna pielęgnacja, poza działaniem na naszą skórę, niesie korzyść także dla nas, dla naszych myśli. To jest tak naprawdę jedyna chwila w ciągu dnia, w której możemy być same ze sobą, poświęcić czas sobie i skupić się całkowicie na sobie.  

Choć umycie twarzy glinką nie jest czasochłonne, to potrzebne jest te kilka minut, w czasie których wysypiemy na dłoń glinkę, połączymy ją z wodą i kulistymi ruchami rozprowadzimy ją po naszej twarzy, delikatnie masując policzki, skronie, czoło… – odprężając się i nabierając sił. 

Podsumowanie pierwszego miesiąca ze słowem roku

Podsumowanie pierwszego miesiąca ze słowem roku

Daliście sobie kiedyś szansę?
Kiedy pisałam Wam o słowie roku jakie wybrałam, mówiłam Wam, że zawsze z dużym dystansem podchodziłam do idei one little world. Bałam się, że będzie się to wiązało z podporządkowaniem swoje życie jednemu słowu. Bałam się presji, którą mogłabym na siebie narzucić oraz tego, że decyzje, które będę podejmować, nie będą dla mnie dobre, będą złe, bo nie będę kierowała się logiką czy moim dobrem, a tym jednym wybranym słowem,

Teraz mija mi pierwszy miesiąc, odkąd podejmuję decyzję kierując się wybranym przeze mnie słowem roku. I aż sama nie mogę uwierzyć w to, jak jedno słowo może odmieć czyjeś (w tym przypadku – moje) życie. Jak wiele jedno słowo może wnieść do naszej prozy życia.

 

Pierwszy miesiąc zaprzyjaźniania się ze sobą za mną!

 

W styczniu, mając w głowie szalone nowy rok, nowa ja! – podjęłam decyzję o ścięciu włosów. To była spontaniczna decyzja, podjęta trochę pół żartem, pół serio.  Chciałam w jakiś sposób wyraźnie zapieczętować moją nową drogę w poznanie siebie i w lepsze samopoczucie.
Pamiętałam, że w krótkich włosach czułam się najlepiej! A skoro ten rok ma być rokiem dbania o siebie i poznawania siebie – postanowiłam wziąć byka za rogi i pójść do fryzjera.

Ścięcie włosów miało dla mnie również wymiar symboliczny. 2020 rok był rokiem ogromnych zmian w moim życiu, w czasie których zrzuciłam z siebie wiele ciężarów. Krótkie włosy pozwoliły mojej głowie odczuć tę lekkość. A to co ciążyło – zostało wyrzucone do kosza.

Po fryzjerze przyszedł czas na następną radykalną decyzję –  zerwanie z przeszłością i starymi przekonaniami. I choć ta zmiana może brzmieć dla Was śmiesznie i możecie pomyśleć – Matko Boska, co za pierdoły ta dziewczyna gada – dla mnie to był przełom. Postanowiłam obciąć paznokcie, które od czasów gimnazjalnych były moją wizytówką – zawsze dłuższe, zadbane, starannie spiłowane. Doszłam do wniosku, że skoro mam na nowo poznać siebie – muszę zerwać ze starymi nawykami i przekonaniami i pozwolić sobie na to nowe. Spojrzeć na to co znane i bezpieczne na nowo. Spróbować spojrzeć na siebie inaczej.

Krótkie paznokcie zawsze były dla mnie mało kobiece. Ścięcie ich to była moja akceptacja siebie na nowo. Akceptacja zmian, jakie we mnie zaszły i porzucenie przeszłości, której tak bardzo kurczowo trzymałam się.

W styczniu, stawiając siebie na pierwszym miejscu mogłam pierwszy raz przyjrzeć się sobie, poznać siebie, dowiedzieć się czego mi brakuje, w jakich dziedzinach czuję się niespełniona, czego brakuje mi do szczęścia i nareszcie mogłam zacząć działać w stu procentach w zgodzie ze sobą.

W ciągu tego miesiąca najuczciwiej jak tylko mogłam, odpowiadałam na postawione sobie pytania. Kiedy czułam, że czegoś zazdroszczę, coś bym chciała – pytałam samą siebie: ale czy Ty tego naprawdę chcesz? Czy to jest zgodne z Tobą? To są Twoje pragnienie, czy próbujesz coś udowodnić?

Wizualizowałam sobie, że posiadam to, do czego tak wzdycham i obserwowałam sobie i swoje odczucia, emocje.

To było dla mnie bardzo ciekawe doświadczenie, ponieważ pokazało mi, że tak naprawdę to czego tak niby pragnę – nie jest ani moją potrzebą, ani moim marzeniem. Jest wynikiem pędu i presji, wynikiem obserwowania zmian w życiu innych osób i wmówieniem sobie, że ja też tak bym chciała.
Dlaczego?  Po co?

Jednak największą zmianę, jaką zauważyłam stawiając na siebie, było danie sobie szansy i pozytywne konsekwencje podjętych decyzji. Odważyłam się spróbować nowych rzeczy, wystawić swoje umiejętności na próbę i stawiłam czoła problemom. A ze wszystkich zdarzeń, zamiast wyjść z posmakiem goryczy na języku, wyszłam z dumnie podniesioną głową i kieszeniami wypchanymi nową wiedzą o sobie.

I choć z początku chciałam, aby styczeń był dla mnie po prostu miesiącem oczyszczania przestrzeni, odgracania domowych zakamarków, nie przypuszczałam, że przez tych kilka dni oczyszczą się też moje myśli, wzrośnie pewność siebie, samoocena pójdzie w górę a przy tym poznam fantastycznych ludzi – po prostu dając sobie szansę.

 

Ps. To zabawne, jak bardzo bałam się przez tych kilka lat określać swoje słowo roku, bałam się, że kierując się nim będę podejmować złe decyzje, a tymczasem właśnie to słowo roku sprawiło, że w styczniu byłam szalenie szczęśliwa i dumna z siebie.
Cóż, ponoć “strach ma tylko duże oczy, ty nie musisz się go bać”.

Dlaczego mając mniej czujemy się lepiej

Dlaczego mając mniej czujemy się lepiej

Macie swój ulubiony kubek, z którego pijecie kawę lub herbatę? Ja mam swój ulubiony kubek do herbaty liściastej i hierarchię ulubionych filiżanek, z których piję kawę. Każdego ranka, kiedy sięgam do szafki kuchennej po filiżankę, czuję niemałą, tylko mi znaną radość – bo oto właśnie sięgam po moją filiżankę. Bo właśnie będę piła poranną, aromatyczną kawę z mojej ulubionej filiżanki. Będę patrzeć jak pianka z powierzchni kawy powolutku znika i jak na ściankach filiżanki pozostają brązowe ślady po kawie.

Czy to przywiązanie do rzeczy?
Nie.
To coś zupełnie innego…

Jak minimalizm wpływa na nasze samopoczucie

 

Pamietam jak w moim rodzinnym domu, mieliśmy całą masę kubeczków. Było ich tak dużo, że musieliśmy układać jeden na drugim, aby móc je wszystkie zamknąć w szafce. I jak się domyślacie – sięganie po taki kubek, często kończyło się mikrozawałem!
Dziesiątki kubków. Jeden kubek włożony w drugi, przekrzywiony, bo przecież ucho do kubka niżej nie wejdzie. Dwa rzędy kubków ściśle przylegających do siebie. I ja – próbująca jedną ręką wyjąć ten konkretny kubek, z którego dziś będzie mi się piło najsmaczniej, z drugą ręką w gotowości, przygotowaną do łapania kubka, który niefortunnie akurat zacznie wypadać z szafki.

I nieważne jak dużo kubków mieliśmy, jak bardzo różnorodnych, każdy z nas miał swój jeden ulubiony kubek z pierwszego rzędu. Ulubiony kubek z tych, które na co dzień używało się w domu.
Na co dzień – bo do tych dalej – po prostu nie było jak się dostać.

Tylko z tyłu głowy była myśl, że tych kubków jest bardzo dużo. Za każdym razem chowając kubki do szafki był kłopot – jak je poukładać, aby wszystkie się zmieściły i jak je powkładać, aby żaden nie wypadł i się nie rozbił – żaden z pierwszego rzędu, który na pewno był czyimś ulubionym.

O tym, jak minimalizm dobrze wpływa na nasze samopoczucie przekonałam się też wtedy, kiedy w końcu postanowiłam zrobić porządek w szafie z ubraniami. 

Każdego dnia otwierając szafę widziałam stertę ładnie poskładanych ubrań, które ironicznie pieszczotliwie nazwałam czekadełkami. Ubrania, które ciągle na czekały: aż schudnę, aż będzie lepsza pogoda, aż będzie gorsza pogoda, aż je sprzedam, oddam – aż coś z nimi zrobię.
W pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że czekadełka rozprzestrzeniły się po mojej szafie!
W pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że noszę ciągle te same ubrania.

I za każdym razem, kiedy tylko podchodziłam do mojej trzydrzwiowej szafy z ubraniami… – myślałam o tym, że tak naprawdę korzystam tylko z trzech półek. A cała reszta? Ech… tylko zabiera miejsce, mąci wzrok, powoduje rozdrażnienie i wywiera na mnie presję, aby w końcu czekadełka doczekały się uwagi.

Kiedy myślę o minimalizmie, przed oczami mam dwie definicje:
Jedna z nich mówi o tym, aby pozbywać się przedmiotów. Aby mieć jak najmniej! Aby mieć określoną liczbę przedmiotów i pozbywać się coraz większej ilości rzeczy. Ta definicja mówi o tym, że minimalizm to wyzwanie postawione samej sobie.

Druga, ta moja definicja minimalizmu mówi, że dla naszego samopoczucia dobrze jest otaczać się takimi przedmiotami, które nie stanowią dla nas kłopotu. Które lubimy, które kojarzą nam się z przyjemnymi wydarzeniami lub cudownymi ludźmi. Przedmiotami, które mają dla nas znaczenie i które żyją w naszym domu – choćby ich funkcją było dawanie nam radości.

W swoim domu mam kolekcję książek Craiga Russella. I choć tych książek już nie będę czytać, nie chcę się ich pozbywać. Tego pisarza darzę ogromną sympatią i czuję, że gdybym pozbyła się tych książek – mój dom stałby się pusty, choć nikt by tego nie zauważył.

Nad telewizorem  w salonie mam też figurki z naszymi imionami – Asia & Dawid. I choć to tylko element dekoracji, kawałek drewna postawiony w szafce, nie chciałabym się ich pozbywać (w imię idei). Te przedmioty sprawiają, że nasz dom jest ciepły. Widzimy w nich nas. Razem.

W tym miesiącu mam zamiar uporządkować swoją przestrzeń. Zebrać w sobie dość sił i stawić czoła czekadełkom. Podjąć decyzję o pozbyciu się tych przedmiotów, które burzą mój spokój i komfort życia

Kiedyś (ponoć) Steve Jobs zapytany o to, dlaczego zawsze chodzi tak samo ubrany, odpowiedział: w ciągu dnia muszę podejmować tyle decyzji, że przynajmniej w kwestii ubioru nie chciał tego robić. 

Dla mnie to jest właśnie sedno minimalizmu: posiadanie takiej ilości rzeczy, która sprawia, że nasze życie jest łatwiejsze. Wolne od zmartwień, kłopotów, głębokich wdechów i mikrozawałów.
To posiadanie takiej ilości rzeczy, która daje nam poczucie wolności i przestrzeni myśli.

 

Czas, aby poznać siebie + konkurs

Czas, aby poznać siebie + konkurs

Zauważyłyście jak z ogromnym trudnem przychodzi nam mówienie o sobie?

Kiedy ktoś prosi nas abyśmy opowiedziały o sobie, zazwyczaj nie wiemy co powiedzieć. Zastanawiamy się, które informacje mogłyby być istotne dla naszego rozmówcy, a które mogłyby spowodować, że zostaniemy źle ocenione. Zazwyczaj, w takiej sytuacji po prostu odpowiadamy: nie lubię mówić o sobie; wybierając najbezpieczniejsze ze wszystkich możliwych rozwiązań.

A później zastanawiamy się co mogłam odpowiedzieć?
A później włączamy google i wpisujemy: jak odpowiedzieć na pytanie “opowiedz coś o sobie”.
Tak, jakby w google był klucz do nas samych.

 

Dopiero kiedy masz 30 lat, masz czas na poznanie siebie

Od jakiegoś czasu uważnie przyglądam się swoim myślom – zwracam uwagę na pierwszą myśl, która pojawia się w danym momencie w mojej głowie. Czasem aż zaśmieję się pod nosem, gdy zdam sobie sprawę, że ja naprawdę wiem wszystko! Znam odpowiedź na każde pytanie:

– Dlaczego nie wszystko warto kupować luzem – wiem!
– Jak oswoić psa z ulicą? – wiem!
– Dlaczego kurtki dla narciarzy nie sprawdzą się na co dzień w mieście – wiem!
– Dlaczego warto mieć swoją paletę barw marki – wiem!
– Jakie znaczenie ma reklama – wiem!

Wszystko to wiem, bo o tym przeczytałam lub tego doświadczyłam w chwili, w której musiałam zmierzyć się z danym problemem i rozwiązać go.

Ale kiedy problem był we mnie i dotyczył mnie, moich emocji lub zachowań, zazwyczaj słyszałam:

– Tak nie wolno (bo to jest źle widziane)
– Uspokój się (bo tak nie wypada, bo wyolbrzymiasz)
– Wyjdź na dwór (bo jesteś dzieckiem, a dzieci lubią być na dworzu)

Aż w końcu mając 30 lat zauważyłam, że całe życie nas czegoś uczono – zachowań, umiejętności, obsługi, sposobów, technik, metod i stylów. Uczono nas jak zachować się stosownie i jak rozwiązać problem skutecznie, ale nikt, ani w domu, ani na jakimkolwiek etapie szkolnej edukacji nikt nie nauczył nas poznawania siebie – zrozumienia swoich myśli i swoich reakcji. Odczytywania sygnałów, jakie daje nam nasze ciało i emocje.

Wrzucano nas do jednego wora z innymi dziećmi, z innymi uczniami, z innymi pracownikami, z innymi klientami. Zawsze patrzono na nas jak na grupę, nigdy zaś – jak na jednostkę.

Koniec końców nauczyliśmy się postępowania w zgodzie z normami społecznymi, ale nie zawsze potrafiąc zachować się w zgodzie ze sobą i kierując się swoim dobrem.

Mój plan na najbliższy czas:

– pozbyć się starych ubrań, w które już się nie mieszczę,
– wymienić garderobę na mój styl i przestać chować się za ubraniami,
– ściąć włosy, bo w krótkich czuję się najlepiej,
– odświeżyć mieszkanie, dodając bardziej osobiste dodatki,
– częściej sięgać po to, co daje mi radość,
– poznać siebie.

Od dziś zaczynam moją przygodę z Dziennikiem uczuć od Boonati. Codziennie będę okrywała jakiś maleńki kawałek siebie. Od prozaicznych rzeczy jak “moja ulubiona potrawa”, po głębsze wniknięcie w siebie, jak “czy zmieniłabyś coś, gdybyś mogła powtórzyć dzisiejszy dzień”.

Czuję, że ten Dziennik będzie dla mnie cudownym początkiem w podróży w głąb siebie.

 

konkurs!

 

Jeli chcecie otrzymać Dziennik uczuć od Natalii z Boonati, w komentarzu pod tym postem lub na instagramie napiszcie: dlaczego chcecie zajrzeć w głąb siebie.

Pytanie nie jest łatwe i wymaga odwagi, aby podzielić się ze mną swoimi najskrytszymi myślami. Ale myślę, że to będzie cudowny pierwszy krok, aby stawić sobie czoła i zacząć być wreszcie sobą.

Konkurs trwa do 15.01.2021. Wtedy wybierzemy jedną osobę, która otrzyma Dziennik uczuć.

Czas na wyniki konkursu! 

Wiedziałam, że pytanie konkursowe nie było łatwe. Wymagało otworzenia się nie tylko przede mną, przed Wami – ale przede wszystkim – przed sobą.

Trzy odpowiedzi zrobiły na nas ogromne wrażenie!

Kryterium, jakie wzięłyśmy pod uwagę, było, komu Dziennik uczuć pomoże w największym stopniu.

Zdecydowałyśmy, że Dziennik uczuć dostanie osoba, której odpowiedź na pytanie nas wzruszyła.

PolaMila – gratulacje!

Ale jak powiedziałam, wybór był ciężki. I choć w ogóle tego nie planowałyśmy, chciałybyśmy dać jeszcze nagrody pocieszenia dwóm osobom. 

Kreatywny kalendarz od Boonati!

  • iwetta01
  • zmiloscidopisania

Na maila asia@wolnowolniej.pl przyślijcie swoje imię i nazwisko oraz adres e-mail i numer paczkomatu, pod który mają zostać dostarczone nagrody ?

Słowo roku 2021

Słowo roku 2021

Już niejednokrotnie mówiłam Wam o słówku roku. Jednym wybranym przez samego siebie słowie, które ma być dla nas drogowskazem na pozostałe, resztę dni roku.
Do słowa roku zawsze miałam lekceważące podejście. Wiedziałam, że niektórzy z moich Przyjaciół wyznaczają sobie takie słowo przewodnie na każdy rok, nie krytykowałam tego, nie przyklaskiwałam, raczej w skupieniu obserwowałam co się wydarzy. Patrzyłam jak to działa, jakie niesie ze sobą konsekwencje i jak bardzo wybranie słowa roku ingeruje w naszą wolność – jak jedno słowo mogłoby ingerować w moją codzienność i moje wybory.
Bo czy to nie jest dziwne podporządkować rok swojego życia jednemu słowu?  

Moje słowo na rok 2021

Do słowa roku podchodziłam kilka razy. Właściwie nie pamiętałabym o tym, gdyby nie blog. Przeglądając archiwalne posty widzę, że gdzieś tam podejmowałam próby jego wyznaczenia. Podsumowanie minionego roku pokazało mi, że właściwie w poprzednich 365 dniach żyłam według jednego słowa, choć dopiero po doświadczeniach mogłam określić co tym słowem było – samoświadomość. Natomiast rok 2019 zakończyłam z myślą, że wszystko co do tej pory robiłam, decyzje, które podejmowałam – były kierowane poczuciem bezpieczeństwa. Zrozumiałam wtedy, że nie ma nic cenniejszego od czucia się bezpiecznym. 

I kiedy myślę o bezpieczeństwie i samoświadomości, dostrzegam powiązanie tych dwóch, jakże sobie odległych słów. Patrząc na nie mam wrażenie, jakby mój duch najpierw stworzył bezpieczne miejsce, w dopiero to którym mogłam dać sobie możliwość uporządkowania kilku spraw i dać sobie szansę na życie w zgodzie ze swoim sercem i wartościami.

Ostatnie lata przygotowały pod moje stopy solidny fundament pod rok 2021. Dowiedziałam się co jest dla mnie ważne i poznałam nowe znaczenia słowa bezpieczeństwo – zaczęłam podejmować decyzje, które zapewniają mi bezpieczeństwo zdrowotne, a tym samym – komfort psychiczny, oddzielając od myśli to, co materialne.
W 2021 chcę pielęgnować ten ciąg. W poczuciu bezpieczeństwa, podążając ścieżką, która (wszystko na to wskazuje) prowadzi mnie do właściwego celu – chcę skupić się na poznaniu siebie.

W 2021 roku, stojąc nad rozstajem dróg, chcę zasłonić ręką wszystkie drogowskazy, którymi ukształtowali mnie rodzice, środowisko, zasłyszane słowa i zastanowić się – która droga będzie w zgodzie ze mną.

Chcę dowiedzieć się jaka naprawdę jestem, kiedy nie muszę przybierać maski, mówić “dziękuję, wspaniały prezent”, kiedy tak naprawdę – prawda jest inna.
W tym roku chcę żyć wyjątkowo wolno, wolniej. Chcę zatrzymać się przed zdarzeniem, zatrzymać czas i przypatrzeć się sobie. Poznać siebie. Swoje emocje, uczucia, zdanie. Chcę eksperymentować sama ze sobą bez brania pod uwagę otoczenia, co myśli, jakie moje decyzje wywrą na nich wrażenie.

I nie zrozumcie mnie źle, nie chcę być zimna, obojętna czy wręcz chamska, butna i ignorancka na słowa, uwagi, rady innych. Wciąż chcę być sobą. Tyle, że bardziej świadomą – bardziej świadomą powodów, przez które coś czuję, myślę, przez które tak zareagowałam.
Więc moim słowem roku 2021 będzie…. – ja.

2021 jest rokiem, w którym chcę poznać nieznaną siebie, aby móc jeszcze bardziej żyć według swoich wartości i w zgodzie ze sobą.
I o tej drodze do odkrywania siebie – będą najbliższe posty…

 

A co jest Waszym słowem roku 2021? Wybraliście już słowo, które mogłoby być dla Was drogowskazem na rozstaju dróg?