Marzy Ci się poznanie znanej influencerki lub celebrytki? Nie rób tego.

Marzy Ci się poznanie znanej influencerki lub celebrytki? Nie rób tego.

Ach, powiem Wam, że gdzieś tam czuję straszny niepokój pisząc ten post. Czuję go, bo nie chcę aby został on źle odebrany.
Ja lubię wchodzić z Wami w interakcje, lubię jak piszecie mi co u Was słychać, że zaczynacie czytać nową książkę lub odliczacie dni do urlopu. I pisząc te słowa uśmiecham się do siebie, bo wiem, kto mi te historie opowiadał i kto recenzował książkę.

Ale w internecie tak właśnie jest. Na blogach tak jest.
I dlatego ja tak szalenie usilnie na instastory powtarzam Wam, abyście zapisały się do mojego wolnego newslettera. Bo tam możemy być sobą. Tam nikt nikomu nie wytknie niepoprawności politycznej. Nikt nie będzie stwarzać pozorów.
Zupełnie inaczej niż w ogólnie dostępnym Internecie…

Żyjąc wyobrażeniem o znanej osobie

Powiem Wam, że im dłużej jestem w Internecie, tym większą mam do niego awersję. Jestem tym typem człowieka, który zanim zacznie coś robić na 100% – to musi to poznać. Musi dowiedzieć się jak to działa, co robić, co jaki da efekt. Zanim osiągnęłam (całkiem bardzo niedawno) ten efekt, który widzicie teraz, zanim poczułam się pewnie, poczułam, że mam w sobie tę odwagę aby rozwinąć skrzydła – minęło pięć lat!
Pięć lat czytania, uczenia się, podglądania innych, konfrontowania wiedzy z rzeczywistością. I po tych pięciu latach stwierdzam – że ja tak nie chcę, nie chcę być tego częścią. I dlatego też – przestałam czytać inne blogi, obserwować innych blogerów.

“Masz prawo do swojego zdania”
Pierwszą taką najbardziej denerwującą mnie odpowiedzią, jaką widziałam/słyszałam u tych “dużych” influencerów/celebrytów było – masz prawo do swojego zdania.
To prawda – każdy z nas ma prawo do swojego zdania. Każdy z nas ma prawo do swoich przekonań i co więcej – każdy z nas ma prawo do tego, aby jego zdanie było szanowane.
Ale jest coś, co w tym zdaniu mnie szalenie razi.
Mówię o “chęci poznania Waszego zdania”.

Kiedy osoba znana, popularna mówi “jestem ciekawa waszego zdania” lub kreująca się na osobę wrażliwą, empatyczną, dobrą, zachęcającą do interakcji mówi “masz prawo do swojego zdania” i nic więcej – ja te słowa odczytuję jako “w nosie mam co myślisz, ale masz prawo tak myśleć i ogólnie to, no, nie pisz do mnie”.

Rozczarowanie.

 

“No i po co mi to mówisz?” 
To jest chyba historia, która najbardziej mną wstrząsnęła. Dziewczyna powiedziała influencerce, że ktoś stworzył “identyczny” produkt co ona. Daję słowo “indentyczny” w cudzysłów, ponieważ osobiście żadnego z produktów (poza tytułem i genezą problemu) nie widziałam na oczy. A rzecz dotyczyła e-booka o innowacyjnej treści.
Na ile produkt był uniknalny? Nie wiem.
Czy pomysł został w jakiś sposób opatentowany? Nie wiem.
Czy był reklamowany jako innowacyjny, nowość? Tak.

Dziewczyna zgłosiła influencerce kreującej się jako wysoko wrażliwa, empatyczna – że ktoś chyba kopiuje jej produkty. Zgłosiła to w dobrej wierze. A otrzymała – pogardę? Drwinę? Obrazę? Chamskość?

Rozczarowanie.

 

I teraz opowiem Wam historię z mojego dziecięcego podwórka. 
Któregoś razu mój tata zabrał mnie do swojej pracy mówiąc, że dziś w pracy będzie miała sesję zdjęciową Maryla Rodowicz.
Ach, w tamtych czasach kochałam Marylę!
Fart chciał, że dziecko, niemowle, z którym Maryla Rodowicz miała mieć sesję, akurat spało, więc była chwila wolnego czasu.
Mój tata powiedział do mnie wtedy: Asia, weź zeszycik i pójdź do Maryli Rodowicz po autograf.

Niewiele myśląc – poszłam. Do dziś nawet pamiętam wygląd tego zeszyciku.
Miejsce, w którym odbywała się sesja było zamknięte. Nikt spoza pracowników, nie mówiąc już o dzieciach, nie miał tam szansy wejść. Maryli Rodowicz nie zastanowiło to, skąd w tym miejscu dziecko. Po prostu fuknęła wtedy na mnie mówiąc, bym ja, bachor, odeszła stąd bo przeszkadzam. Żebym głowy nie zawracała.

I wiecie co?
Popłakałam się.
Moja idolka, ta wspaniała osoba, ta ciepła, serdeczna, wyrozumiała – opieprzyła mnie, przegoniła.
Od tamtej pory, a minęło pewnie z 18 lat, wciąż czuję odrazę do Maryli Rodowicz bo wiem, że to co widać w telewizji, jest okropną kreacją. Widzę, że to nie ma nic wspólnego z jej prawdziwym charakterem.

Rozczarowanie.

 

Takie sparzenia, zderzenia z rzeczywistością powodują w nas gorycz. Powodują, że wszystko to, co było dla nas ważne, w co wierzyliśmy, co podziwialiśmy  a nawet czym się inspirowaliśmy tworząc swoje własne wartości – lega w gruzach. I pewnie, ktoś mógłby powiedzieć “nie odpowiadam za twoje uczucia”. Ale czy to prawda?

Czy kłamiąc, stwarzając pozory, traktując kogoś z góry i nie zważając na słowa – możemy powiedzieć “nie ponoszę odpowiedzialności za to co czujesz”? Nie odpowiadam za to, że czujesz, że ci przykro?
Ja uważam, że nie.

 

Słuchając tych wszystkich przykrych historii,  mając swoje doświadczenia z celebrytami – czuję, że nie chcę być tego częścią. Nie chcę kisić się w tym sosie o smaku “kto lepszy”. Nie chcę pić wina i zastanawiać się, czy to prawdziwa ona, czy tylko gra? Ona tak myśli, czy po prostu zachowuje profesjonalizm, bo kontrakt ją do tego zobowiązuje?

I z perspektywy czasu powiem Wam, że poznania niektórych prawd żałuję.
Żałuję, że osoby, które tak bardzo podziwiałam, które budziły we mnie szalone emocje, inspirowały mnie do bycia lepszą osobą – okazały się być inne. Żałuję, bo coś do czego dążyłam okazało się, że nie istnieje.

To prawda – w Internecie widzimy tylko fragment czyjegoś życia.
Ale wiecie co?

Bez względu czy jesteśmy w Internecie, czy widzimy się na żywo, czy pracujemy razem, czy widzimy się tylko w sklepie spożywczym lub na grupie facebookowej – zawsze warto pamiętać, że mamy do czynienia z żywym człowiekiem. Człowiekiem pełnym miłości, dobrego słowa, wsparcia. Bo chyba nikt z nas nie myśli o sobie “jestem zły”…
I tak sobie myślę, że to strasznie jest smutne przekonać się, że ktoś, kto był dla nas wzorem, okazał się być… – grą.

 

Czyżbyśmy w Internecie powoli przemieniali się w hologramy niezdolne do współodczuwania emocji?
Czy ciągle grając rolę osoby wrażliwej, w końcu sami przestajemy być zdolni do empatii?

Dlaczego przestałam walczyć z chandrą i jesienną depresją

Dlaczego przestałam walczyć z chandrą i jesienną depresją

Jeszcze jakiś czas temu bardzo przeżywałam wszystkie spadki formy. Muszę działać! – powtarzałam sobie za każdym razem, kiedy nie miałam na nic sił. Leżąc na kanapie zarzucałam nogi na jej oparcie i zadręczałam się myślami. Poddawałam wątpliwościom swoje działania, wszystkie podjęte decyzje, wszystkie plany. Zastanawiałam się wtedy, czy to wszystko co mam w głowie, ma sens? Może jest głupie? A może tylko się ośmieszam?

Za każdym razem myślałam wtedy o wszystkich znanych ludziach, którzy realizując swoje pasje, są codziennie, dzień w dzień, od lat, zalewani falą nienawiści, szyderstwa i drwin. Jak oni sobie z tym radzą w czasie chandry, kiedy człowiek sam w siebie wątpi?

Jak chandra i jesienna depresja pozytywnie wpłynęły na moje życie

W końcu przestałam walczyć z chandrą i jesienną depresją.
Uśmiecham się na myśl o tym, bo zrobiłam dokładnie to, co zawsze powtarzała mi mama, gdy chodziłam do szkoły: daj jej szansę, spróbuj się z nią zaprzyjaźnić.
I to właśnie zrobiłam.

Kiedy byłam małym dzieckiem i dopiero poznawałam pory roku, mówiono mi, że jesień, to taka pora, w której natura idzie spać, zrzuca z siebie to co stare, aby móc odrodzić się w przyszłym roku na nowo. Mówiono mi to, kiedy patrzyliśmy na drzewa, których liście zamiast być na gałązkach, były pod naszymi stopami.

Natomiast kiedy byłam już dorosła, często słyszałam jak o końcu roku mówi się, że jest to czas podsumowań, także tych komercyjnych w wielkich firmach. Że jest to “zamykanie roku” i ustalanie budżetu i celów na przyszły, następny nowy rok.

I my, w naszym codziennym życiu, tym prywatnym, też z końca roku zrobiliśmy granicę, która kończy to co stare, złe i rozpoczyna nowe, lepsze. Niektórzy co i raz podśmiewają się mówiąc, że jeden wieczór, sylwester, jedna sekunda – naszego w naszym życiu nie zmieni. Nie obudzimy się nagle innymi osobami. I wszystkie te osoby mają rację.

Jesień to czas chandry – depresji, spadku formy, braku wiary w siebie i zwątpienia. Proces zrzucania przez nas liści i przygotowywania się do nowego. Bo czy widział ktoś, aby nowy liść wyrastał dumnie w miejscu tego starego, walcząc z nim o przestrzeń? Nie.
Tak i my musimy przejść przez proces zostawienia intensywnego roku za nami, zamknięcia go i odsapnięcia po wszystkich działaniach – tych zakończonych sukcesem, jak i porażką. Bo każdy z tych efektów, to dla nas ogromne emocje.

 

Kiedy myślę o porach roku, mam wrażenie, że nasze plany i działania, są im idealnie podporządkowane. To, co my sobie wymyśliliśmy, uważamy za racjonalne, odpowiednie – już dawno znalazło swój rytm w przyrodzie.

Jesień – podsumowania roku, zamykanie wszystkich działań.
Zima – tworzenie nowych strategii, biznes planów i budżetów.
Wiosna – wdrażanie planów, strategii.
Lato – pełny rozkwit działań, kampanii, harmonijna praca.

 

Kiedy teraz odczuwam spadek formy, zaczynam wątpić w siebie i swoje działania, kiedy czuję przygnębienie – nie myślę już, że to jesienna depresja. Nie snuję się z kąta w kąt, szukając swojego miejsca. Daję sobie czas na oczyszczenie myśli, uspokojenie mięśni, odpoczynek.
Nie da się cały czas pracować na wysokich obrotach. Nie są się ciągle działać, być zmotywowanym i w koło powtarzać sobie “dasz radę, jesteś najlepsza, tylko ciężką pracą coś osiągniesz, więc go girl, jazda, jeszcze trochę”. Tak się nie da.
Rok ma 365 dni. 365 dni, w których ciągle coś. W których praca i dom. Obowiązki i zadania. Nawet weekend w domu wiąże się z puszczeniem prania i przygotowaniem obiadu – choćby to było odgrzanie tego co wczoraj. 365 dni ciągłego działania i podejmowania decyzji. Nasz organizm naprawdę potrzebuje czasem odpocząć. Zostawić za sobą przeszłość, zrzucić z siebie napięcie i odpocząć przed nowymi planami i ich realizacją…

Więc kiedy następnym razem dopadnie Was chandra, nie poddawajcie się myśli, że jesteście beznadziejne. Pamiętajcie, że Wy też musicie zrzucić stare liście, aby zrobić miejsce nowym.

Ps. Ostatnio przeczytałam w czyjejś relacji na instastory, że ich przedwojenna jabłoń obrasta w najsmaczniejsze jabłka.

Oczekiwania jakie mam wobec mojego męża

Oczekiwania jakie mam wobec mojego męża

Mówi się, że brak oczekiwań to brak cierpienia. Bo mając oczekiwania, możemy się zawieść, rozczarować. A chyba, och, każda z nas doskonale wie, z czym wiążą się te uczucia, z jakimi emocjami – z bólem, smutkiem, rozpaczą.
Ale czy brak oczekiwań to na pewno dobre rozwiązanie? Czy możemy oczekiwać.. – nic? I czy to znaczy, że jesteśmy na niego, naszego męża, obojętne?

Oczekiwania wobec partnera

Z jednej strony mogłabym powiedzieć, że nie mam oczekiwań wobec mojego męża. Nie oczekuję od niego ani wierności, ani tego, że będzie segregował brudną odzież i wrzucał “wczorajsze” skarpetki do kosza na brudną bieliznę. Szczerze mówiąc, te rzeczy są mi kompletnie obojętne.
Z mężem mamy dwie zasady:

  1. jeśli zdradzimy, bez słowa wyprowadzamy się, 
  2. jeśli coś nam się nie podoba, coś byśmy chcieli zmienić – mówimy o tym. 

Mogłoby się wydawać, że drugi punkt jednak jest jakimś oczekiwaniem. Ale to nieprawda. Mówimy o tym, co nam się nie podoba, co może byśmy chcieli zmienić, ale kompletnie nie oczekujemy tej zmiany. Po prostu – zwykły komunikat.
To na czym nam szalenie zależy w naszym związku, i jest chyba jedyną, a może powinnam powiedzieć nadrzędną jego zasadą, to to, aby każde z nas czuło się w tym związku wolne. Niczym nie skrępowane.

Szalenie, szalenie doceniam to, że mój mąż gotuje obiady. Dawid przyrządza niesamowite obiady (!) pełne smaków, aromatów, trafia w moje kubeczki bezbłędnie! Ale… nie oczekuję od niego, że będzie gotował. Doceniam, ale nie oczekuję. Jestem wdzięczna, ale nie wymagam.
Nie mam też oczekiwań, które nakazywałyby mojemu mężowi w konkretne miejsce odkładać brudne ubrania, te do prania. Kocham widok mojego męża wolnego! Daje mi to dziką radość widzieć, że mój mąż w naszym domu – czuje się wolny, czuje się jak u siebie. Nie czuje się ani skrępowany ani źle, bo skarpetki leżą pod łóżkiem, zamiast znajdować się w koszu na brudną bieliznę. Że koszulka leży na desce do prasowania (nieformalnej półce), zamiast być odłożoną w sensowniejsze miejsce.
Nie ma dla mnie większej radości niż widok męża, który jest sobą. Zwłaszcza – sobą we własnym domu.

Tak, z jednej strony mogłoby się wydawać, że nie mam oczekiwań wobec mojego męża.
Czuję się kobietą niezależną, kobietą, która co by się nie działo – poradzi sobie. W końcu potrafię sama ugotować obiad, posprzątać, zrobić pranie i zakupy, i zarabiam na siebie. A gdyby nawet nie wystarczało mi pieniędzy na opłacenie mieszkania i życia – jestem w stanie i z tym sobie poradzić.
Po co więc mi więc mąż?

Kocham go.
Uwielbiam go! Mój mąż daje mi ogrom radości! Gdy tylko patrzę na niego – uśmiecham się. To jest mój człowiek – po prostu, mój człowiek. Moja odnaleziona bratnia dusza, choć tak bardzo ode mnie różna i często przeze mnie nierozumiana.

Mój mąż daje mi to, czego nikt mi nigdy nie dał – daje mi możliwość bycia sobą i bycia kochaną taka, jaka jestem. Przy moim mężu mogę być sobą. Mogę czuć się źle, mogę mieć pierwszy dzień miesiączki a on, bez słowa, bez najmniejszego spojrzenia – wyciągnie z szafki paczkę moich ulubionych czipsów i butelkę wina, przyniesie poduszkę pod plecy i kołdrę z sypialni, i z największą troską i miłością powie – cierp w przyjemnościach.
Kocham to! Kocham to, że przy moim mężu mogę taka być! Robić te wszystkie dziwne rzeczy, niestosowne, te, których nie wypada robić. Mogę mieć swoje fantazje, choć dla niego są to profanacje, mimo, że wciąż nie rozumie jak można jeść pierogi ruskie z keczupem.
Mi smakuje.

Nie oczekuję od mojego męża, że będzie jałowy. Pozbycia się siebie, swoich zwyczajów, swojej tożsamości. Kompletnie nie oczekuję od niego bycia moim wyobrażeniem; tym bardziej, że wyobrażenia na ogół niewiele mają wspólnego z rzeczywistością, a już na pewno niewiele mają wspólnego z tym, co jest dla nas faktycznie dobre. Ale jest jedna rzecz, bez której nie wyobrażam sobie związku. Jedna rzecz, bez której nie wyobrażam sobie udanego małżeństwa – nie wyobrażam sobie bycia sobą.
I to jest jedyna rzecz, jakiej oczekuję od mojego faceta życia – możliwości bycia sobą. Możliwości bycia sobą w czasie okresu, w czasie depresji, gorszych chwil – jak i przeogromnego szczęścia, wolności i beztroski.

Chcę móc być sobą.
Bez strachu o bycie poddaną ocenie.
Bez strachu, czy ja – to dobre zachowanie, czy złe.
Czy tak wypada czy nie.
Chcę móc być sobą.
Po prostu sobą.
Niczego więcej nie oczekuję.

Guilty pleasure? Nie znam gościa.

Guilty pleasure? Nie znam gościa.

Pamiętam jak kilka lat temu, aż sprawdziłam, dwa lata temu, modne było “guilty pleasure”. Blogerzy pisali o swoich grzeszkach, które nie były niczym złym. Bo czy naprawdę tak wielkim grzeszkiem jest kawałek czekolady? Ale i ja uległam tej modzie. Także napisałam o tym, co dla mnie mogłoby być “guilty pleasure”. Mogłoby – bo taki był trend, moda na treści. A dziś?

Dziś mam kilka przyjemności, ale żadną z nich nie nazwałabym “guilty”.

Odczuwanie przyjemności to wstyd?

Mam kilka przyjemności. Te przyjemności – och, dają mi ogrom radości! Uwielbiam to uczucie, kiedy zaparzam sobie drugą kawę w ciągu dnia, z szafeczki, dolnej półeczki wyciągam czekoladowego cukierka pełnego orzeszków ziemnych i w ciszy, w samotności, kawałek po kawałku zjadam go rozkoszując się każdym kęsem, każdym okruszkiem.
Dla mnie – nie ma lepszego sposoby by zacząć dzień.

Kawa i ciastka owsiane pokryte czekoladą.
Kawa i chrupiący wafelek czekoladowy.
A do tego wszystko zanurzone na sekundkę w filiżance gorącej czarnej kawy z pianką na wierzchu.
Och… chwilo trwaj!

Czarna kawa i czekoladowy, chrupiący dodatek są moim rytuałem.
Bez względu czy byłam na etacie, czy pracując w domu, czy rozpoczynając sobotni dzień – to jest nieodłączny element mojego każdego dnia. I nie wstydzę się tego, i nie mam wyrzutów sumienia.

Przyjemności mają w moim życiu szczególne znaczenie. Są moim własnym zatrzymaniem świata. Chwilą, którą mogę spędzić sama ze sobą. Usłyszeć swój wdech, poczuć jak napełnia się moja klatka piersiowa powietrzem, poczuć jak się otwiera i usłyszeć swój wydech, poczuć jak moja głowa staje się lżejsza, myśli prostsze a problemy tracą na znaczeniu.
Jestem tylko ja.

Lubię odczuwać radość.
Lubię ten moment, w którym smakuję niesamowicie aromatycznej zapiekanki ziemniaczanej przygotowanej przez mojego męża, lub przepysznego ciasta ze śliwkami mojego taty. Albo pleśniaka – ciasta przygotowanego przez moją mamę. Ciasto mojego dzieciństwa. Zjadam pół blachy sama na raz.

Przepadam też w chwili, w której mogę na wsi wyjść w piżamie na spacer trzymając w ręce filiżankę z kawą. Kocham tą wolność! Pies biegnie, ja w kapciach depczę igły, które spadły na drogę z drzewa sąsiada.

Kocham. Po prostu kocham ten czas! Tych kilka minut.

Mam różne przyjemności. Jedne są bardziej, a drugie mniej kaloryczne.
Jedne absorbują mnie bardziej, inne mniej.
Ale dają mi radość! I co ważne nie robią nikomu krzywdy.

Nie wiem, szczerze mówiąc, skąd wziął się ten zwrot “guilty pleasure” czy “małe grzeszki. Nie rozumiem dlaczego mamy czuć skrępowanie lub winę robiąc coś, co daje nam przyjemność, co sprawia, że na chwilę nasz czas zatrzymuje się a my możemy wsłuchać się w siebie.
Jeśli pracujemy przez osiem godzin każdego dnia, jeśli codziennie dbamy o dom, o nasz wygląd zewnętrzny, o małżeństwo i rodzinę – mamy prawo zrobić wreszcie coś dla siebie. Dać sobie odprężenie i wyrazić wobec siebie docenienie oraz podziw.

Więc kiedy robię sobie przyjemność w postaci kawy i chrupiącej czekolady, będąc na porannym spacerze z psem w kapciach i piżamie z filiżanką kawy w ręce – nie czuję się winna. Nie czuję wstydu. Nie czuję skrępowania.
Czuję przeogromne szczęście! Szczęście, które odczuwam i przeżywam całą sobą.

I wiecie, mam dla Was taką myśl na koniec: nigdy nie pozwólcie sobie wmówić, że coś co daje Wam szczęście jest głupie i powinnyście przestać. Nie ma nic cudowniejszego od bycia tak prawdziwie szczęśliwym. Od możliwości bycia sobą – choćby przez chwilę.

Co robię, kiedy mam chandrę i czuję się beznadziejnie

Co robię, kiedy mam chandrę i czuję się beznadziejnie

Chciałabym żartobliwie powiedzieć “ćwiczę wdzięczność” i “dbam o siebie”, ale to nieprawda.

Bo choć te rzeczy są bardzo ważne, docenianie tego co mamy potrafi oczyścić umysł i przepędzić te czarne chmury zaplątane w nasze myśli, to nie da się, zwyczajnie nie da się – ratować świata wykszesając z siebie dobre emocje, kiedy nie dość, że sił brak, to jeszcze człowiekowi tak bardzo źle…

Moje sposoby na długotrwałe złe samopoczucie

Nie chcę nazywać tego depresją, bo niepoprawna poprawność polityczna, bo zaraz dostanę po głowie słysząc z każdej strony “depresja to choroba”. Uch, ale tak się właśnie czuję!

Są takie dni, kiedy czuję się bardzo źle. Zazwyczaj pojawiają się wtedy, gdy na czymś mi bardzo, bardzo mocno zależy, ale nic z tego nie wychodzi. Nie potrafię osiągnąć celu, nie rozumiem przyczyny mojego niepowodzenia, staram się, daję z siebie wszystko, 110% – i nic. Pamiętacie jak to było tuż po skończeniu studiów? Każdy z nas chciał wtedy pójść do pracy związanej z kierunkiem kształcenia, ale nikt nie chciał dać nam szansy! I choćby skały srały, choćbyśmy żyły z siebie wypruwali – nic z tego.
Kompletna niemoc.
Bezradność.
Obojętne.

I trudno być wtedy wdzięcznym za piękny dom, najlepszego na świecie męża, przecudownych rodziców, najsłodszego psa i fantastyczne #GirlBoss. Bo choć te sfery naszego życia są dla nas ważne – to nie są ważne teraz.

A w obecnej chwili ważne jest dla nas, aby udało nam się coś, na czym tak bardzo nam zależy.

Więc kiedy dopada mnie depresja, chandra, niemoc, bezradność – nie walczę z tym.

Nie próbuję zagłuszać myśli “dobrymi kaloriami”. Bo wmawianie sobie, że nie powinno się być smutnym w jednej dziedzinie, bo w drugiej nam się powodzi, to jak mówienie, że te kalorie są dobre, kiedy chcemy schudnąć – a podjadanie jakie by nie było, dobre nie jest. Nieważne w jak ładne słowa je ubierzemy.

Dlatego pozwalam sobie na te chwile słabości! Pozwalam sobie na nie nawet wtedy, gdy trwają kilka dni. Pozwalam sobie na łzy, smutek, nic nierobienie. Na przetrawienie tych emocji, zrozumienie ich, zrozumienie przyczyny mojego stanu i poskładania myśli na nowo.

Praca – tak, musi być wykonana.
Dom – tak, musi być ogarnięty.
Ale nie – nie ja nie muszę być przy tym szczęśliwa. Daję wtedy z siebie minimum. Tyle, ile muszę. Nie więcej. Nic ponad.

Nie zagłuszam myśli. Nie idę biegać. Nie ćwiczę. Nie tworzę.
W chwilach, w których mam gorszy okres – przeżywam go. Pozwalam sobie na bycie słabą. Na bycie bezradną. Na zmarnowanie dnia.

Wolę oddać jeden dzień, niż oszukiwać siebie i odkładać w czasie nieuniknione. Bo nie da się być cały czas na plusie, nie da się cały czas mieć w sobie dobrych emocji. Nie da się ciągle działać.

Czasem trzeba po prostu wyłączyć się ze świata, obejrzeć cały sezon Przyjaciół, czegokolwiek, w czym nie ma kłótni i negatywnych emocji, oczyścić umysł i… wrócić do siebie w swoim tępie.

Nie doceniać. Nie być wdzięczną. Nie martwić się, że czegoś niewypada.
Pozwolić sobie na przeżywanie po swojemu.
Tak, jak dyktuje nam ciało.
Nic na siłę.
Nic ponad.
Nic na pokaz.

I wierzcie mi, w byciu słabym nie ma nic złego.
To jest szalenie normalne.

Prawa, które odbieramy sobie każdego dnia

Prawa, które odbieramy sobie każdego dnia

Prawo. Przez ostatnie sytuacje w kraju, o (moich) prawach myślę coraz częściej. Moich – jako człowieka będącego częścią społeczeństwa, i moich – Asi, która nieważna jest dla społeczeństwa, obojętna dla obcych, ale za to bardzo ważna dla bliskich.
I kiedy życie nasze powoli się wali, grunt ucieka nam spod stóp, a głowa pęka od próby złapania chociaż chwilowej stabilizacji, zastanawiam się: kiedy pierwszy raz pozwoliliśmy sobie odebrać prawo?

Dziś państwo stało się oprawcą kobiet. Ten silniejszy, większy, bardziej bezwzględny – odebrał nam prawo.
A pamiętacie moment, w którym to Wy odebrałyście komuś jego prawo?

Prawo do:

Chciałabym powiedzieć, że dziś każdy z nas ma prawa. Każdy z nas jest wolnym człowiekiem i ma prawo do: własnych poglądów, własnych uczuć, emocji, wyborów. Chciałabym tak powiedzieć, ale nie mogę.
To co obecnie dzieje się w kraju – podcięło skrzydła wielu rodzinom. Ktoś większy, silniejszy – odebrał nam prawo do decydowanie o sobie, ale tylko w jednej, choć bardzo intymnej sferze naszego życia. Zajrzał przez okno do naszego salonu, wszedł w buciorach do naszej sypialni i uśmiechając się szyderczo powiedział: no spróbuj, ale sama będziesz sobie winna. Chcieliście uprawiać seks – to teraz ponieście tego konsekwencje.
Dziś nie cierpią tylko kobiety. Cierpi całe społeczeństwo. Cierpią rodziny, kobiety, mężczyźni, dziewczynki i chłopcy. Wszyscy – bo temat dotyczy rodziny – tych obecnych rodzin, jak i tych w przyszłości.

A co z innymi prawami?

Jeszcze niedawno homoseksualiści walczyli o równe prawa – o prawo do miłości, do bycia razem bez strachu, prawo informacji do ukochanej osoby. Temat nie dotyczył wtedy 50% społeczeństwa, choć, tak jak i teraz, dotyczył każdego: kobiet i mężczyzn w równym stopniu. Ale część ludzi uważała, że ich wybór jest zły. Ich uczucia są złe.
Część ludzi nie chciała dać im prawa do kochania kogo chcą.
Może część z tych ludzi walczy dziś o swoje prawa? Może część z nich walczy teraz o prawo do decydowania o sobie i swoim ciele?

Czy parę homoseksualną ten temat w ogóle dotyczy? Czy dwóch mężczyzn w ogóle obchodzi to, czy kobieta będzie mogła poddać się zabiegowi aborcji…?

Nie mniej, to miłe, kiedy mimo wszystko inni wspierają nas w walce, której sami mogą nie rozumieć i nigdy nie doświadczyć jej przyczyny.

A co z prawem do emocji?
Co z prawem do gniewu? Prawem rozpaczy i totalnej beznadziei? Czy mamy prawo wyrażać to co czujemy? Czy mamy prawo do własnych uczuć? Własnych tragedii?

Okazuje się, że nie.
Często obserwuję jak wyśmiewane i bagatelizowane są problemy innych.
Zbierając w sobie okruchy odwagi, wstrzymując oddech, stąpając na granicy zawału serca piszesz na forum jakiejś grupy – że jesteś ofiarą przemocy. Część ludzi będzie krzyczeć “odejdź od niego! Miej godność, miej szacunek do samej siebie!” a inni powiedzą “najwidoczniej to lubi, skoro już tyle lat z nim jest”.
Tak, taka odpowiedź padła naprawdę. To jest to, co usłyszała od kogoś w internecie ofiara przemocy domowej.

A co z dramatem, że chłopak ją zostawił, że rodzice zabronili jechać na wycieczkę a w szkole nauczycielka niesłusznie postawiła 2? Czy takie problemy możemy bagatelizować? Wykpić i powiedzieć “przesadzasz”?
Okazuje się, że tak, możemy.
Bo przecież – inni mają gorzej, jest tyle cierpienia na świecie, a ty się przejmujesz taką głupotą? Daj spokój… Nie rób z siebie ofiary, nie użalaj się nad sobą.

Mogłabym wymieniać takich przykładów bez liku.
Każdego dnia, kiedy ktoś dzieli się z nami swoimi problemami, swoimi własnymi tragediami – my przekładamy je na nas, oceniamy, czy ten problem jest wart roztrząsania, czy nie. I za każdym razem, kiedy mówimy:

  • daj spokój
  • odpuść
  • przestań
  • olej to/go
  • wyolbrzymiasz
  • wstydziłabyś się

odbieramy drugiemu człowiekowi prawo do jego własnych przeżyć, uczuć, emocji. Odbieramy mu to, o co dziś walczy tysiące kobiet i mężczyzn w całej Polsce.

Możecie się unieść i powiedzieć, co ja sobie myślę porównując coś tak błahego jak “porzucił mnie chłopak” do “legalnej aborcji”. Tylko, że ta wojna minie. Dziś walczymy o prawo do decydowanie o sobie, bo ktoś większy, silniejszy zadecydował za nas i to będzie miało swoje skutki. Ale długofalowo, kiedy ta wojna już się zakończy – my dalej pozostaniemy społeczeństwem różnych opinii i różnych przeżyć. Pytanie: czy kiedy zobaczysz czyjeś słowa, tak śmieszne i głupie dla Ciebie, tak sprzeczne z Twoim poglądem, jak legalna aborcja była sprzeczna z poglądami Godek – czy wtedy to Ty będziesz tym większym i silniejszym, który powie: przestań, nie rycz, olej to – bo ja tak mówię? Bo skoro ja mogłam, to ty też…?

Dziś walczymy o swoje prawa.
Nie odbierajmy więc tych praw innym.

Prawa do miłości.
Prawa do emocji.
Prawa przeżyć.
Prawa do wolności – możliwości bycia sobą.

Wrzuć na luz, to tylko pasja!

Wrzuć na luz, to tylko pasja!

Macie pasje? Jakieś hobby, czynność, rzecz, która Was fascynuje, daje radość? W swoim życiu miałam mnóstwo pasji! Zwłaszcza gdy o jednej myślę, to chce mi się śmiać. Na samo wspomnienie pukam się w czoło i choć to przeżyłam, to mi samej trudno jest uwierzyć, że ja to robiłam. Ale wtedy, te kilka lat temu, tego właśnie potrzebowałam – potrzebowałam wyciszenia i niemyślenia. Potrzebowałam robić coś, co sprawi, że się zatracę.
Dojdę do siebie.

 

W pasji nie musisz być ekspertem

W swoim życiu miałam szalenie różne pasje! Wydałam mnóstwo pieniędzy na rzeczy zwyczajne, nie dość dobre, za to dość przeciętne. Odkąd pamiętam moje serce wypełniała kreatywna, artystyczna dusza. Odkąd pamiętam uwielbiałam tworzyć! Mieszać farby, poznawać nowe rozwiązania, otrzymywać nowe tekstury i rezultaty. Zdecydowanie byłam dzieckiem i jestem kobietą, która lubi uczyć się nowych rzeczy.

I tak w ostatnich latach zrodziły się we mnie nowe pasje.

 

Pasja do roślin

Pokochałam rośliny we wnętrzach bez pamięci. Ale nie te kolorowe, nie kwiaty. Zdecydowanie jestem miłośniczką roślin zielonych – ich rozmaitych kształtów, barw, tekstur, wielkości. I choć mam ich w mieszkaniu wiele… – wiele roślin też zabiłam. O wielu miałam błędne przekonanie. I choć wiem, że powinnam sprawdzić ich wymagania, wszak od tego to wszystko powinno się zaczynać, nie zrobiłam tego. Ale radość rośliny dają mi przeogromną!
Nie jestem ekspertką od roślin. Nie dbam o nie tak jak powinnam, i nie chucham na te chuchania wymagające. Do dziś nie rozumiem, jak aloes u mojej mamy może tak bardzo rozrastać się, a u mnie wygląda jakby właśnie skończyła mu się czwarta butelka wytrawnego wina. Po prostu otaczam się roślinami i na wyczucie staram się je pielęgnować.
Ale nigdy, przenigdy nie wydam więcej niż 24 zł na jedną roślinę. To tylko pasja. Nie będę ryzykować wyrzucenia pieniędzy do kosza, bo przelane, przesuszone, zagrzybiałe.

 

Budowanie stron internetowych

Och, ależ mi się podoba tworzenie stron! Obecna odsłona wolno wolniej jest… – chyba czwartą odsłoną bloga. Poprzednia była w stworzona w Elementorze, ta jest w Divi. Kolejny poznany nowy program, nowe rozwiązanie. Kolejna rzecz do nauczenia się w stopniu podstawowym.
Jednak tym razem poszłam o krok dalej. Dzięki mojej #GirlBoss, Weronice z Moyemu – studio kreatywne Twojej marki, bardzo dokładnie poznałam czym jest identyfikacja wizualna marki i jak tworzyć skuteczną stronę. Jednak… – nie odważyłabym się stworzyć strony komuś.

 

Bo z pasjami tak właśnie jest. One mają dawać nam radość. Mają spełniać nasze oczekiwania. Nasze – nie cudze.
Nie musimy w pasji być mistrzami. Nie musimy być ekspertami, ani nie musimy być najlepsi w swojej dziedzinie. Możemy, ale nie musimy. Możemy – jeśli to my tego chcemy.

Czasem na facebooku, ajć, aż z trudnem przez usta mi to przechodzi, w grupach poświęconych tej konkretnej pasji, ktoś przepełniony radością i szczęściem z tego co stworzył, podzieli się zdjęciem swojego dzieła  na forum. – o zgrozo, publicznie, o zgrozo z możliwością komentowania. I czasem, dość często niestety, zdarza się tak, że jest krytykowany.
Jest krytykowany, bo coś tam nie działa, bo kolory nie takie, bo tu widać mankament a tam skazę, a te dwa elementy – to za bardzo się odznaczają, a tak być nie powinno.

Bolą mnie takie najazdy. Ktoś by powiedział, że to konstruktywna krytyka, a wrzucając zdjęcie do internetu – trzeba się liczyć z krytyką. Ale dla mnie – nie ma w tym konstruktywnej krytyki. Nie widzę tam dobrej rady, jak poprawić technikę. To tak, jakby usłyszeć od nauczyciela, że z klasówki dostało się 2- bez wiedzy, gdzie popełniło się błąd. Wiedza bezużyteczna. Opinia bezwartościowa. Tylko przykro tak przed całą klasą…
I boli mnie ten tekst: wrzucając zdjęcie do internetu – trzeba się liczyć z krytyką. Czy wychodząc na ulicę też mam się liczyć z atakiem? Bo komuś nie spodobał się mój wygląd, mój chód? Ktoś może porysować mi samochód na publicznym parkingu, jeśli tylko mu się nie spodoba? W końcu – mogłam zaparkować na prywatnym, prawda?

Z pasją tak właśnie jest.
Pasja, ma dawać radość nam! Ma nam dawać radość proces i efekt. Jedyną osobą, z którą możemy rywalizować o efekt – jesteśmy my sami. To my, w naszej pasji, wyznaczamy granice i poprzeczki. My decydujemy, kiedy chcemy zrobić następny krok. To my decydujemy, kiedy jesteśmy gotowe na spróbowanie czegoś nowego.

Więc kiedy następnym razem zrobisz coś i będzie rozpierała Cię dumną, pamiętaj: udało Ci się! Ci, Tobie! I to jest najważniejsze. Bo w pasji nie musimy być ekspertami. Mamy być szczęśliwi. Bo wszystko co robimy, robimy na miarę naszych możliwości i potrzeb.

I w tym miejscu, chciałam wszystkim Wam życzyć, aby nikt nigdy nie odebrał Wam pasji.
Nie ma drugiej takiej osoby jak Ty.

Jak często celebrujesz śniadania?

Jak często celebrujesz śniadania?

Kojarzycie może jak na instagramie najczęściej pokazywane są śniadania? Ach, chcąc opisać Wam ich wygląd, aż sama zrobiłam się głodna i musiałam odejść od komputera na chwilę, aby coś przekąsić!
Na instagramowych zdjęciach śniadań, na stoliku zawsze znajdują się słodkie, maślane rogale. Dookoła nich, w małych słoiczkach stoją konfitury, miody i twarożek ze świeżym szczypiorkiem. Gdzieś pomiędzy tymi pysznościami widać filiżanki z czarną kawą. I to co uwielbiam najbardziej – patera z plastrami wędlin, świeżym ogórkiem i pomidorami.
Coś niesamowitego!
Nie ma chyba bardziej zmysłowego posiłku od śniadania.

Jedz rogale nie tylko na wakacjach!

Pierwszy raz z taką formą śniadań spotkałam się na wakacjach, gdy byłam w szkole podstawowej. Moja ciocia kładła szalony nacisk na to, abyśmy wszyscy razem zjedli śniadanie, bez względu czy ktoś wstał o piątej, czy o ósmej rano. Wspólne śniadania to była świętość.
Kiedy już wszyscy wstali, braliśmy z kuchni co tylko mieliśmy, stawialiśmy to na stole i tylko pytaliśmy się “ej, będziesz to jeść?”, “kto ma dżem?”, “mogę jeszcze jedną?”
Na tych śniadaniach zawsze panował gwar.
I zawsze panowała jedna zasada: jedzcie to, na co macie ochotę, nakładajcie sobie co chcecie.

A później kończyły się wakacje.
Wracaliśmy do swoich domów, obowiązków, pośpiechu.

Dwadzieścia lat później pojawił się instagram.
Pojawiły się zdjęcia rogali, słoików z dżemem, miodem i masłem orzechowym. Pojawiły się miseczki z twarogiem i szczypiorkiem, patery z warzywami na kanapki i wędliną.
We mnie pojawiła się konsternacja. Możecie się śmiać, ale wtedy jeszcze nie wiedziałam, czy ktoś naprawdę codziennie jada takie śniadania, czy to tylko aranżacja do zdjęcia.
Aż sama dziś z tego się śmieje, ale w końcu tak się poznaje świat.

Dziś moje śniadania wciąż nie wyglądają jak z instagramowych zdjęć, nie przypominają też tych, które jadłam będąc z ciocią na wakacjach.
Ale od jakiegoś czasu – staram się celebrować śniadania. Staram się, aby ten poranny czas był dla mnie wyjątkowy. Aby to był mój czas dla mnie, a czasem dla nas…

I tak od czasu do czasu – kupię na śniadanie słodkie, maślane rogale!
Smaruję je wtedy suto masłem i kładę na nie cienki plasterek szynki. Wyciągam też świeżego ogórka, nieodłączny smak mojego dzieciństwa. A ze spiżarki wygrzebuję dżem z czarnej porzeczki, który zrobiła moja babcia i rozsmarowuję go po całej długości ćwiartki rogala! Ten dżem choć jest obłędnie, bezbłędnie przepyszny, to jest też szalenie kwaśny i więcej się go po prostu nie da zjeść.
Kładę moje przepyszne śniadanko, wspomnienie dzieciństwa, na talerzyku i z filiżanką czarnej kawy w drugiej ręce idę do stołu w salonie.
Jeden talerz i jedna filiżanka – tak mało w porównaniu do instagramowych zdjęć, a tak wiele obudzonych wspomnień i emocji.

Ale na co dzień nie mam czasu ani nastroju na takie śniadania. Zazwyczaj moje śniadania kończą się na płatkach musli zalanymi maślanką o smaku owoców leśnych.

Ale każdego dnia dbam o to, aby moje śniadanie miało w sobie nutkę magii, celebracji.
Nie ma poranka, którego nie rozpoczęłabym czarną kawą z ulubionej filiżanki. A kiedy jem musli – sypię je do małej, kruchej, porcelanowej miseczki, którą aż boję się umyć w zmywarce i za każdym razem myję ją ręcznie.

Żeby przeżywać cudowne chwile, nie potrzebujemy ani ogromu pieniędzy, ani czasu.
Potrzebujemy jednej rzeczy, drobiazgu, który dla innych będzie zwyczajny, a dla nas – wyjątkowy.

W tym właśnie tkwi magia – w nadaniu znaczenia rzeczy bez znaczenia.

W końcu to tylko rogalik z piekarnianej półki. Odrobina mąki, soli, wody i drożdży. I cała masa wspomnień z wakacji pełnych miłości, śmiechu, płaczu, czasu spędzonymi z rodziną i przyjaciółmi domu.

 

W tym całym życiu nie chodzi o to, aby naśladować czyjeś życie, wzdychać do jego zdjęć i myśleć sobie, że nasze życie jest jak nieudane ciastka owsiane z bananem. Breja bez smaku, kształtu i koloru. Ten, kto kiedyś do ciastek dodał za dużo banana ten wie o czym mówię.
W życiu chodzi o to, aby z tej brei zrobić nasze popisowe danie!
Dziś wiem, że te ciastka będę robić już zawsze, gdy będę tęsknić. Bo emocje, które czułam podczas ich tworzenia – były najlepszymi emocjami na świecie! Magią, którą widziałam tylko ja.

Bo magia każdej chwili tkwi w przeżywanej radości.

A gdyby przenieść życie do… świata offline?

A gdyby przenieść życie do… świata offline?

Macie przyjaciela lub przyjaciółkę, który mieszka daleko od Was? Ja mam takich przyjaciół. Każdą rozmowę telefoniczną kończymy słowami: uch, musimy się wreszcie spotkać!
I tak jest za każdym razem! Problem tkwi w tym, że ci moi przyjaciele mieszkają naprawdę daleko.

Tylko ile to jest “daleko”?
Czy dziś odległości mierzymy w kilometrach, czy w godzinach potrzebnych do przebycia drogi?

Relacje w świecie line

Od jakiegoś czasu zaczęłam przyglądać się różnym forom na facebooku, oraz kontom na instagramie. Przyglądając się postom i komentarzom, zaczęłam zastanawiać się – po co publikujemy? Po co komentujemy? Po co oglądamy te treści? Co nam to daje?!

“Czy wy też czujecie się tak bardzo samotni?”
Tak brzmiał jeden z postów opublikowanych na facebooku. Kto go napisał? Nie wiem. Kto odpisał? Nie mam pojęcia. Ale pod tym postem zaroiło się od odpowiedzi “tak”… Czasem tylko ktoś skrytykował obecny świat, mówił, że teraz nikt nie ma czasu, że relacje są płytkie.
I tyle. Komentarz, jak sam post, zginął pośród innych anonimowych treści. Anonimowych, bo przecież i tak się nie znamy.

Na innym forum rozpętała się burza. Ktoś wstawił zdjęcie z tekstem, ktoś inny zaczął mówić nie na temat. Ale mógł – bo czemu nie?
Mógł też być miły i nie sprawiać przykrości. Mógł. Ale nie chciał. Bo tak.

Na instagramie jest troszkę inaczej. Tam albo inspirujesz się treściami lub fotografiami wyciągając dla siebie to co najlepsze, albo w totalnie anonimowy sposób szukasz pretekstu do plucia jadem.
Bo tak to się ładnie nazywa “plucie jadem”. Bo przecież nikt nie powie “hej, człowieku, przestań! To co napisałaś czyta żywy człowiek, taki, który ma emocje, uczucie, wrażliwość! Nie bądź chamska, nie bądź niemiła i nie sprawiaj przykrości”. Nikt tak nie powie. Co najwyżej na atak odpowie atakiem.

Kiedy opublikuję ten post na facebooku, część z Was, ta część, która jest tu ze mną już jakiś czas, napisze do mnie wiadomość, w której powie jakie ma odczucia.
Inni – przeczytają post i pójdą dalej. Może poświęcą mi 15 sekund i przyznają rację lub dojdą do wniosku, że oni myślą zupełnie inaczej.
A znajdą się też tacy, co mnie wyśmieją. Obrażą, bo uważają, że mogą, choć to nieprawda. Ale zrobią to mówiąc “było nie pisać”.

A później wszyscy wyłączymy komputery.
Rozejrzymy się po pustym mieszkaniu i z grymasem na buzi pomyślimy, że coś tu pusto.
Ktoś spojrzy na swojego partnera, ukochaną osobę, ale może nie koniecznie będzie dla niej miły, bo jeszcze będzie trzymać go ten jad, ta butność i chamskość, którą właśnie obdarzył nieznaną sobie osobę w świecie online.
Czemu? Bo mógł.
Ale czemu to zrobił? W sumie to on sam nie wie.

A gdyby tak przenieść się do świta offline na stałe, a nie na chwilę, na czas wyłączonego komputera, odłożonego telefonu?



pobierz bezpłatny
#miniporadnik
Jak żyć wolniej na co dzień?

Właśnie zapisałaś się do naszego newslettera. Szalenie się cieszę! Zaraz dostaniesz od nas pierwszego maila :)

A gdyby tak zamiast pisać – odezwać się? 
Zamiast mówić w samotności – rozmawiać będąc blisko siebie?
I zamiast pisać do obcych – porozmawiać z tymi, których znamy?

Wygodnie jest siedzieć na kanapie. Nie tracić 30 minut na wyszykowanie się i następnych 30 na dojazd. Ach, i kolejnej godziny na powrót, w końcu “zanim przyjedzie ten autobus i dojadę, to minie z godzina”.

Ale bliskości nie da się zbudować online z żadnym człowiekiem. 
Nie da się stworzyć więzi, nie dając z siebie nic, bez wykonania najmniejszego wysiłku. Nie da się być dla kogoś ważnym, pozostając anonimowym. I nie da się być dla kogoś ważnym – jeśli nie interesuje nas JEGO zdanie.

Tak, świat online daje nam dużo. 
Daje nam ogrom możliwości! Możemy się uczyć nowych rzeczy, i nie tylko odkryać świat, ale poznawać na nowo to, co już znamy. 
Dzięki internetowi możemy w szybki sposób znaleźć inspiracje jak urządzić sypialnię, a także w szybki sposób dowiedzieć się “czy ktoś czuje tak jak ja”.

Ale to będąc offline – zobaczymy życie. 
Dopiero będąc offline nauczymy się pływać, poznamy drugiego człowieka, stworzymy więź i dopiero będąc offline – będziemy mieć co wspominać.

Mówi się, że w tłumie człowiek potrafi być bardzo samotny. 
Wejdź do internetu – zobacz, tam nawet nie jesteś człowiekiem. Jesteś tekstem, zdaniem, słowami. Tezą, którą ktoś potwierdzi, a inny obali. I daj Boże, żeby zrobił to w sposób kulturalny…

A gdyby tak… w końcu wyłączyć internet i jednak się spotkać? I jednak zacząć żyć? Dać się poznać i stworzyć prawdziwą więź? I nie być już samotnym…?

 

Czy macie w sobie dość serdeczności i czy jesteście dość otwarci, aby poświęcić jednej osobie kilka godzin? Skupić się tym co ona ma do powiedzenia?

 

Wiecie czym różni się świat online od tego off?
W świecie online – liczymy się tylko my. 
W świecie offline – liczy się drugi człowiek.

SPODOBAŁ CI SIĘ TEN WPIS?

SKOMENTUJ GO I UDOSTĘPNIJ
pokaż innym co jest dla Ciebie ważne