Chciałabym żartobliwie powiedzieć “ćwiczę wdzięczność” i “dbam o siebie”, ale to nieprawda.
Bo choć te rzeczy są bardzo ważne, docenianie tego co mamy potrafi oczyścić umysł i przepędzić te czarne chmury zaplątane w nasze myśli, to nie da się, zwyczajnie nie da się – ratować świata wykszesając z siebie dobre emocje, kiedy nie dość, że sił brak, to jeszcze człowiekowi tak bardzo źle…
Moje sposoby na długotrwałe złe samopoczucie
Nie chcę nazywać tego depresją, bo niepoprawna poprawność polityczna, bo zaraz dostanę po głowie słysząc z każdej strony “depresja to choroba”. Uch, ale tak się właśnie czuję!
Są takie dni, kiedy czuję się bardzo źle. Zazwyczaj pojawiają się wtedy, gdy na czymś mi bardzo, bardzo mocno zależy, ale nic z tego nie wychodzi. Nie potrafię osiągnąć celu, nie rozumiem przyczyny mojego niepowodzenia, staram się, daję z siebie wszystko, 110% – i nic. Pamiętacie jak to było tuż po skończeniu studiów? Każdy z nas chciał wtedy pójść do pracy związanej z kierunkiem kształcenia, ale nikt nie chciał dać nam szansy! I choćby skały srały, choćbyśmy żyły z siebie wypruwali – nic z tego.
Kompletna niemoc.
Bezradność.
Obojętne.
I trudno być wtedy wdzięcznym za piękny dom, najlepszego na świecie męża, przecudownych rodziców, najsłodszego psa i fantastyczne #GirlBoss. Bo choć te sfery naszego życia są dla nas ważne – to nie są ważne teraz.
A w obecnej chwili ważne jest dla nas, aby udało nam się coś, na czym tak bardzo nam zależy.
Więc kiedy dopada mnie depresja, chandra, niemoc, bezradność – nie walczę z tym.
Nie próbuję zagłuszać myśli “dobrymi kaloriami”. Bo wmawianie sobie, że nie powinno się być smutnym w jednej dziedzinie, bo w drugiej nam się powodzi, to jak mówienie, że te kalorie są dobre, kiedy chcemy schudnąć – a podjadanie jakie by nie było, dobre nie jest. Nieważne w jak ładne słowa je ubierzemy.
Dlatego pozwalam sobie na te chwile słabości! Pozwalam sobie na nie nawet wtedy, gdy trwają kilka dni. Pozwalam sobie na łzy, smutek, nic nierobienie. Na przetrawienie tych emocji, zrozumienie ich, zrozumienie przyczyny mojego stanu i poskładania myśli na nowo.
Praca – tak, musi być wykonana.
Dom – tak, musi być ogarnięty.
Ale nie – nie ja nie muszę być przy tym szczęśliwa. Daję wtedy z siebie minimum. Tyle, ile muszę. Nie więcej. Nic ponad.
Nie zagłuszam myśli. Nie idę biegać. Nie ćwiczę. Nie tworzę.
W chwilach, w których mam gorszy okres – przeżywam go. Pozwalam sobie na bycie słabą. Na bycie bezradną. Na zmarnowanie dnia.
Wolę oddać jeden dzień, niż oszukiwać siebie i odkładać w czasie nieuniknione. Bo nie da się być cały czas na plusie, nie da się cały czas mieć w sobie dobrych emocji. Nie da się ciągle działać.
Czasem trzeba po prostu wyłączyć się ze świata, obejrzeć cały sezon Przyjaciół, czegokolwiek, w czym nie ma kłótni i negatywnych emocji, oczyścić umysł i… wrócić do siebie w swoim tępie.
Nie doceniać. Nie być wdzięczną. Nie martwić się, że czegoś niewypada.
Pozwolić sobie na przeżywanie po swojemu.
Tak, jak dyktuje nam ciało.
Nic na siłę.
Nic ponad.
Nic na pokaz.
I wierzcie mi, w byciu słabym nie ma nic złego.
To jest szalenie normalne.
Oj jak ja Cię dobrze rozumiem. Taki właśnie miałam poprzedni tydzień. Nic tylko leżeć z ciepłym termoforem i odespać to co trzeba. Przetrawić to co złe i utulić siebie. Dać sobie czas i przestrzeń na to.