Emocje, emocje i jeszcze raz emocje! Adrenalina, hałas, pozytywne wibracje, pęd, szybkość, dzikość, energia! Niech się coś dzieje!!
Zazwyczaj to właśnie tak widzę te dobre dni. Tak je widzę w reklamach, w telewizji – jako koncert, jazda szybkim samochodem, żywiołowa rozmowa z przyjaciółmi, wycieczka w nowe miejsce, spacer po lesie nocą.
A co kiedy nasze życie to praca – dom? Czy w tygodniu roboczym nie ma miejsca na dobry dzień? Co jeśli dzisiaj nic szczególnego się nie wydarzyło, emocje nie sięgnęły zenitu?
Kiedy dzień można zaliczyć do udanych?
Pamiętam taki jeden mój gorszy dzień. Nie, nie jeden – było ich dużo, dużo więcej. Ledwo wypijałam wtedy poranną kawę i już był wieczór. Dzień mijał mi na niczym. Tak bardzo absurdalnie na niczym. I tylko łapałam się na tym, że od rana gra telewizor. Od samego rana…
W takie dni łapała mnie depresja. Czułam się tak bardzo bezproduktywna, tak bardzo ziemia się nie zatrzęsła, niebo nie runęło. Nic się nie wydarzyło. Czułam się przeokropnie z myślą, że zmarnowałam jeden dzień z życia. Jeden dzień, którego już nigdy nie odzyskam.
Mój bezwład wobec życia pogarszał się ilekroć wchodziłam na media społecznościowe i oglądałam pełne emocji, energii, pulsującej w żyłach krwi zdjęcia znajomych. Kontrast między ciszą wokół mnie a głośnym śmiechem emanującym z fotografii był nie do zniesienia!
Aż do pewnego razu…
Kiedyś, dawno, dawno tematu rozmawiałam z Tatą o uzależnieniu od alkoholu. Powiedział mi wtedy, że usłyszał w radio jak pewna pani opowiadała o swoim uzależnieniu od wina. Mówiła, że jej alkoholizm wyglądał zupełnie inaczej niż ten pokazywany w telewizji. Nie upijała się w umór, nie kupowała wódki, nie wypijała kilku piw. Ona piła kieliszek wina w każdy piątek po pracy.
Pewnego dnia, owa pani, zorientowała się, że kiedy przychodzi piątek ona szaleje ze szczęścia! Odlicza godziny do końca pracy nie dlatego, że cieszy się na weekend, ale cieszy się na ten rytuał, który odprawiała po powrocie do domu – otwierała lodówkę, wyciągała butelkę wina, nalewała sobie kieliszek i odprężała się. Owa pani zorientowała się, że każdego dnia odlicza dni do piątku nie mogąc doczekać się tego jednego kieliszka wina…
Takim moim kieliszkiem wina okazał się wyjazd na działkę. Odliczałam dni do piątku, nie mogąc doczekać się aż wyjadę na wieś a moje problemy znikną. Aż wyjadę na wieś i ogarnie całą mnie to szczęście, energia, emocje jakie czuje człowiek wolny. Wolny – w każdym znaczeniu tego słowa i uczucia.
A później nastawał poniedziałek…
To było bez sensu. Pięć dni zmarnowanych. Pięć dni oczekiwania. Pięć dni niby we własnym domu a jednak jakby nie u siebie bo uczucia nie te.
Trzeba było coś z tym zrobić. Trzeba było odnaleźć radość w codzienności.
I zaczęłam!
Zaczęłam żyć po swojemu. Zaczęłam ograniczać media społecznościowe, w których toczy się życie, w których są emocje – ale nie moje.
Zaczęłam w mieście szukać tego, co mam na wsi.
Zaczęłam zastanawiać się, co czuję, co myślę, co daje mi radość na działce. To była wolność, beztroska, skupienie się na sobie, spędzanie czasu na dworzu, w przestrzeni. To było ignorowanie tego co noszę, jak wyglądam. To było robienie zdjęć nie na instagram, nie dla zasięgów, nie dla wzbudzania zazdrości – a dla siebie. To było życie realnym życiem – bez inspirowania się, bez układania przedmiotów, bez dobierania kolorów, bez myślenia o opinii i odbiorze. Nie oszukujmy się – w tych najpiękniejszych zdjęciach nie ma codzienności, nikogo życie nie jest tak poukładane jak na instagramie, a już tym bardziej nikt nie zapala świeczki na środku łóżka czytając książkę, nie je zamrożonych malin i nie kładzie na zapalonych lampek ledowych na filiżankę z kawą w czasie jej picia…
Zapisz się na nasz
newsletter
i pobierz bezpłatny
#miniporadnik
Jak żyć wolniej na co dzień?
Właśnie zapisałaś się do naszego newslettera. Szalenie się cieszę! Zaraz dostaniesz od nas pierwszego maila :)
I zaczęłam!
Zaczęłam żyć po swojemu. Zaczęłam ograniczać media społecznościowe, w których toczy się życie bez życia, życie, które nie istnieje, które jest jak fake konto na facebooku – taki ładny, estetyczny troll codzienności, laureat do bzdury roku.
I wtedy odkryłam!
Aby dzień zaliczyć do udanych, aby dzień nie był zmarnowany – trzeba żyć jak najbardziej realnie, jak najbardziej po swojemu! Trzeba dowiedzieć się co sprawia nam radość i za każdym razem, kiedy tą “rzecz” zauważymy – przyznać punkt życiu w postaci uśmiechu.
Kiedy jadę do pracy, kiedy dzień dopiero budzi się ściągając z siebie pościel nocy, odsłaniając szalenie różową piżamę – moje serce prawie eksploduje z radości, z zachwytu na to co widzi. Piękny róż, purpura, pomarańcz – kolory tak piękne, tak intensywne, których nie jest w stanie odtworzyć żaden malarz, żadne zdjęcie. Dla tego widoku, och, jakże warto wstawać przed świtem!
I warto wstać w sobotę wcześniej, aby zobaczyć jak słońce przebija się przez blok z naprzeciwka i ostatkami promieni wpada do naszego salonu przez czyste, białe żaluzje i brudne okna.
A i moją szafę doprowadziłam do takiego stanu, w którym nie muszę myśleć nad tym co na siebie założyć, tylko sięgam po pierwszą lepszą rzecz. Bez zaprzątania sobie głowy zbędnymi myślami…
Żeby dzień zaliczyć do udanych nie potrzebujemy nic z tych rzeczy, o których mówią nam reklamy. Żeby zaliczyć dzień do udanych musimy zacząć żyć według siebie.
Bo choć oboje weźmiemy udział w biegu przez las, dla jednego będzie liczyć się miejsce na mecie, szampan i medal, a dla innego widoki dookoła niego, wrzosy, borówki i te paprotki, które w lesie rosną jak szalone a w domu nie chcą rosnąć za grosz.
Przynajmniej jeden uśmiech jednego dnia – i dzień jest udany.
Ps. Czy rozwiązanie problemu, poukładana w głowie myśl, podjęcie decyzji, która zaprzątała nasz umysł od tak dawna… – nie zasługuje na uśmiech?
Choćby to świadczy, że dzień można zaliczyć do udanych…
SPODOBAŁ CI SIĘ TEN WPIS?
SKOMENTUJ GO I UDOSTĘPNIJ
pokaż innym co jest dla Ciebie ważne
0 komentarzy